czwartek, 31 maja 2012

Wydaje mi się, że powinienem wrócić do idei pisania historii tamtych lat :)

czwartek, 25 grudnia 2008

15.The Clash "London Calling"


Kilka miesięcy po przyjeździe do bogatej Szwajcarii w 1983 roku zacząłem posługiwać się językiem quasi niemieckim na tyle dobrze, że pojawiła nadzieja na przetrwanie rozłąki z Polską bez uczucia nieustającej depresji i kompleksu wyobcowania. Ze względu na słowiańskie pochodzenie (grupa polskich emigrantów była nieliczna) i ze względu na niekonwencjonalny „image” (jak powiedział pewien nonszalancki człowiek sukcesu „image is everything”) przyciągałem uwagę otoczenia. Z jednej strony zawstydzałem się, z drugiej – imponowało mi bycie w centrum uwagi. "Otwartość i komunikatywność" ;), cechy obce Szwajcarom, ułatwiały mi jednak odnajdywanie się w nowej rzeczywistości. W męskiej klasie, do której zostałem przydzielony w lokalnym państwowym gimnazjum, byłem najstarszym uczniem – wiek, wygląd i "fantazja" zapewniły mi nietykalność i respekt. Za sprawą kilku znajomości zawartych przy odsłuchach płyt w lokalnych sklepach z winylami, które odwiedzałem codziennie po zajęciach w szkole, zacząłem poznawać świat „szwajcarskich subkultur i podziemia artystycznego”, kontrastującego z wizerunkiem Szwajcarii sielskiej, bogatej, sztywnej, nudnej, przewidywalnej, mieszczańskiej, zajeżdżającej zapachem sera np. marki Emmentaler i umęczonych krowich wymion produkujących hektolitry przetwarzanego na różne sposoby mleka. Pomiędzy gmachami banków i czzyściutkich domów handlowych, między popularnymi supermarketami Migros i Coop, po ulicach szorowanych proszkiem Persil, sunęły stada dziwaków, albo do przesady ulizanych i wymuskanych, z zakreconymi wąsami , w okularach z metalowymi oprawkami, albo wyjętych żywcem z amerykańskich filmów akcji. Szwajcaria dzieliła się na 2 światy – pocztówkowy (zewnętrzny) i szalony (alternatywny – „głęboko” podziemny). Te dwa światy zderzały się ze sobą, walczyły, szarpały, odpychały i mieszały. To były czasy nieustających manifestacji anarchistycznych na ulicach największych miast, jednego dnia rzucano kamieniami w witryny banków, policjanci pałowali bez skrupułów lewackich łobuzów (co drugi z nich nosił w klapie znaczek Che Gevary), lała się krew, pluto na siebie gęstą flegmą, drugiego dnia w tych samych miejscach wytapirowane staruszki dokarmiały gołębie, opowiadając sobie o przepisach kulinarnych odnalezionych w plotkarskich magazynach niemieckiej produkcji. Co za hipokryzja – w tym kraju kolaborantów z czasów II Wojny Światowej traktowano Niemców z należytą im pogardą ;). I to wszystko działo się pod sztandarami bezpośredniej demokracji, gdzie każdy uzurpuje sobie prawo do wyrażania własnej opinii, co zresztą jest skrupulatnie odnotowywane w największych w tej części świata tajnych archiwach policyjnych. I wszyscy udają, że tego wszystkiego nie ma.
Szwajcarię nie tylko odróżniało od Polski bogactwo i dostatek, Szwajcara była eklektyczna. Eklektyczny był świat subkultur. O ile Polsce, którą opuściłem, można było dostrzec trzy, może cztery młodzieżowe ruchy modowo-artystyczne (popersi, hipisi, gitowcy czy punkowcy) – tu były ich dziesiątki. Uświadomiłem to sobie po raz pierwszy, za to bardzo dobitnie, w lutym 1984 roku, kiedy wybrałem się do Kunsthalle Bern na koncert the Clash, występujących już zresztą wtedy w pięcioosobowym składzie i bez Micka Jonesa. Zjawiło się tu ponad 1000 osób, zjawili się tu fani punk’a 77, brudni mieszkańcy squatów z wybielanymi irokezami w zajeżdżających potem jeansach, wyfryzowani wielbiciele rockabilly i Teddy Boys, bladzi, upudrowani i nastroszeni wyznawcy subkultury gotyckiej, heavy metalowcy w skórach i jeansowych kurtkach bez rękawów , lepiący się od haszyszu hipisi, zniewieściali wielbiciele new romantic, czarno-biali big beatowcy, przyciężkawi hells angels wynajmowani do pilnowania porządku czy modni modsi w przydługich parkach kupionych w angielskich second handach. Wszyscy starannie ubrani, widziałem coś takiego tylko na zdjęciach z kolorowych pism, które w Polsce można było kupić za grosze na pchlim targu na Żoliborzu, wyglądali na żywcem wyjętych z innych miejsc na ziemi, z innych czasów, z koncertów zespołów, których plakaty od dziesięcioleci wiszą na ścianach zbuntowanych nastolatków. I wszyscy bawili się razem, nie było spięć, burd, obelg, strachu, nie było pogardliwych spojrzeń, wszystkich jednoczyła muzyka the Clash, nieważne, że już bez Micka Jonesa, nieważne, że nie było już w ich muzyce tej samej energii, jak na płycie London Calling z 1981 roku, pierwszej płycie The Clash jaką kupiłem. Do dziś zresztą to jeden z moich top 10 Best Vinyls Ever Whatever. Koncert był doskonały - spełnienie marzeń siedemnastolatka. Panowie z zespołu wszyscy ubrani na biało, w koszulach bez rękawów, w czarnych wojskowych butach, Paul Simonon z basem zawieszonym na wysokości kolan, śpiewający Guns of Brixton, dorosłe dzieci skaczące ze sceny, ja potargany gdzieś w tłumie, już naznaczony ksywką „Polanski” , jednak nie pogardliwie, raczej z namaszczeniem. Nie czułem się tu samotnie. W tłumie panował szczery i raczej wielki entuzjazm. Fajne przeżycie. Piszę to z perspektywy siedemnastolatka, oczywiście.

środa, 15 października 2008

14.Killing Joke "Killing Joke"



Piotrek Ruszak, mój kolega od serca, który pochodzi z miasta Puławy, powiedział mi ostatnio podniecony, że dawny lider słynnej Siekiery pracuje nad nową płytą. "Czy myślisz, że będzie dobra?" zapytałem. "Wszystko co robi, robi doskonale" - odpowiedział. "Nigdy nie odpuszcza". Mam do Piotra 100% zaufania, tak jak on ma do Adamskiego. Czekam zatem niecierpliwie i myśląc o Szwajcarii, o której wcześnie pisałem, wrzucam do odtwarza w aucie płytę cd, o które wiele osób powiedziało, że musiała być dla "drugiej Siekiery" pewnym źródłem inspiracji - można tu odnaleźć minimum trzy numery, których motywy przewodnie, pokrywają się z motywami przewodnimi ze słynnej "Nowej Aleksandrii" - dla mnie obok "Czarnej Brygady Kryzys" jednej z najlepszych pływ w historii polskiej muzyki alternatywnej. Do tej pory zastanawiam się, czy to był świadomy zabieg (nie chcę mówić "plagiat"), czy jest to czysty przypadek??? Nawet, gdyby plagiat wchodził w grę. nie umniejsza to znaczenia i doskonałości "Nowej Aleksandrii".
Killing Joke to było jedno z pierwszych odkryć muzycznych w góralskiej Szwajcarii. To brytyjski zespół postpunkowo-industrialny, założony na przełomie lat 1978/1979r. przez kompozytora, wokalistę, klawiszowca i autora tekstów Jaza Colemana oraz perkusistę Paula Fergusona . Cytując za wikipedią "Zwerbowali do zespołu także gitarzystę Geordie Walkera i basistę Martina Glovera (alias Youth). Pierwszy singel nagrali w październiku 1979 roku, a cały album ukazał się w 1980. Coleman został wokalistą i klawiszowcem zespołu. Dzięki jego talentowi scenicznemu i umiejętności gry na gitarze Walkera grupa szybko stała się pionierem ciężkiego post-punkowego grania, które zainspirowało późniejszy industrial i metal. Na wizerunek grupy nałożyły się kontrowersyjne poglądy społeczne i polityczne Colemana, oraz jego zainteresowanie okultyzmem." Ich pierwsza płyta wydana w sierpniu 1980 przez wydawnictwo EG Music zawiera prostą, niepokojącą muzykę, irytuje niespotykanym jak na tamte czasem wokalem, ma okładkę, która powinna stać się podobnie jak "Unknown Pleasures" ikoną "mrocznej odmiany nowej fali". Płyta jest doskonała i jak na tamte czasy bardzo "nowatorska". Zespół nagrał jeszcze kilka znakomitych krążków, o których z pewnością napiszę za jakiś czas - nie pisać o nich to zresztą prawdziwy grzech, wstrętny i niewybaczalny.
Killing Joke to jeden z tych nielicznych zespołów, które zyskują z upływem czasu - po 30 latach istnienia nadal sprawiają, że ogląda się ich z szeroko rozdziawionym ustami. Nadal wydają płyty i grają udane koncerty.
Tymczasem polecam "The wait" z pierwszej płyty KJ zagrany podczas koncertu z okazji 25 lat istnienia zespołu. Jeśli miałbym przez pół Europy jechać, żeby jakikolwiek stary zespół zobaczyć na żywo - zrobiłbym to dla Killing Joke.
http://www.youtube.com/watch?v=zoIJmb83Jb4&feature=related

poniedziałek, 13 października 2008

13.999

Denerwuje mnie ta ciągła dyskusja o załamaniu gospodarczym. Nie ma jak od niej uciec. Media wprowadzają w paranoję, gazety walą w oczy coraz bardziej dramatycznymi nagłówkami, dziennikarze prowadzący telewizyjne serwisy informacyjne zachowują się jakby grali w hollywoodzkich melodramatach społecznych. Bańka klęski i kryzysu rozdęła się do granic możliwości. My Polacy kochamy cierpienie w tanim wydaniu. Plotki napędzają plotki. Zajeżdża tandetą. Prezydent karzeł, premier bez twarzy, parlament wypełniony po brzegi turystami z całej Polski, z kresów, z bezkresów durnoty, w wieku powyżej 45 lat, raczej niedomytych, raczej przypadkowych. Ich twarze lansowane w TV na przemian z Obamą, Wallstreet, Pekinem i „Mam talent”. Uciekam do internetu, no bo radio jak zwykle wprowadza mnie w depresję nudnymi playlistami. Ukoić nerwy można tylko przy RMF Classic. Muzyki słucham tylko w aucie, albo przede wszystkim w aucie, 3 godziny dziennie w drodze do i z pracy. Na depresję jednak nadal od 25 lat Joy Division albo DJ Shadow, żeby się jeszcze bardziej dopchnąć do dna rozpaczy, na irytujących kierowców – „best wishes” Cro-Mags, żeby nie wytrzymywali mojego spojrzenia na światłach w korku na Puławskiej, na wyciszenie Julia Marcel - tak - to ta z sellaband.com. W listopadzie w Warszawie gra Nebula.. o rany o ilu ciekawych wykonawcach można gadać i gadać i gadać. I pisać.

Jesień przypomina mi Szwajcarię, do której wyjechałem w 1983 roku. Wylądowałem tam w marcu, kilka miesięcy przed końcem polskiego roku szkolnego. W Bernie wysłano mnie do państwowego gimnazjum, tego samego, do którego chodził germański prezydent Von Weizsaecker, kiedy jeszcze w czasach nastoletnich zabawiał się w Hitlerjugend. Nie znałem języka, więc przez dłuższy czas miałem status hospitanta, dopiero po kilku miesiącach, gdy zdążyłem się już jako tako nauczyć niemieckiego, stałem się pełnoprawnym członkiem szkolenej społeczności. W mojej klasie złożonej z samych chłopaków, średnio 1,5-2 lata młodszych ode mnie, miałem status egzotycznego „zwierzęcia”, tak dziwnego i innego, że nie warto go było dotykać w obawie przed nieprzewidzianymi reakcjami. Niebawem miało się okazać, że na część z tych małolatów zacząłem mieć przeogromny wpływ. Oczywiście poprzez edukację muzyczną, no bo mimo mojego pochodzenia z Bloku Wschodniego (tak często mówiono o Polsce) wyprzedzałem ich wszystkich o lata świetlne swoim zaznajomieniem z najnowszym trendami w muzyce twz. innej.
Szwajcarzy są dosyć okrutni w traktowaniu obcych, chociaż w tamtych czasach słynęli ze swej otwartości do obcych, a właściwie otwartości granic dla wszelkiego rodzaju uciekinierów poltycznych. To były czasy najazdu Szwajcarii głównie przez mieszkańców Sri Lanki (Tamile sprowadzili do Helwecji heroinę) i Albańczyków. Polaków było mało. Kojarzona nas na szczęście głównie z dokonaniami polskich żołnierzy, którzy w czasie drugiej wojny światowej byli tu internowani i zasłynęli z ogromnego wkłądu w budowę lokalnych dróg, domów, fabryk - ogólnie - w rozwój inftrastuktury gospodarczej.

Myślę, że młodych Szwajcarów intrygowało nie tylko egzotyczne pochodzenie, ale i mój wygląd - przykrótkie czarne wojskowe spodnie, postawione włosy, długi kosmyk opadający na czoło w stylu muzyków z Indochine, znaczki punk rockowe w klapie i „t-SHITY” wlasnoręcznie wykonane w stylu tu nieznanym. Chryste... jak sobie myślę jakie te koszulki były obciachowe, to aż mi migdały rosną do rozmiarów karftofli. Do szkoły jeździłem na rowerze marki Jubilat (kto pamięta??) bez przerzutek, co było nie lada wyczynem, bo Szwajcaria jest krajem iście górzystym ;). Rower wzbudzał nie lada sensację. Wyglądał zupełnie inaczej niż jego zachodnioeuropejski stereotyp. Pamiętam jak dziś, któregoś dnia – to było w pierwszym miesiącu po rzopczęciu nauki, gdy zapylałem na moim czerwonym Jubilacie do gimnazjum- dogonił mnie młody, modnie ubrany koleś na skuterze i poprosił, żebym się zatrzymał. Uczyniłem to, zaniepokojony możliwym scenariuszem zdarzeń. „Where are you from?" zapytał.."from London?”. „No” odpowiedziałem - „From Poland”. „From Holland!”uśmiechnął się, „Very good”, powiedział, „very good joints in Holland’. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Jako szesnastolatek z kraju z Układu Warszawskiego nie miałem żadnych doświadczeń z „joints” (miało się okazać, że kopcą tu bardziej niż w Holandii). Kiedy wdałem się z nim w dyskusję, okazało się, że zaintrygował go mój image, ekstrawagancki rower i znaczki w klapie. Najbardziej podobał mu się znaczek 999. A zaczepił mnie, bo byłem nowym odmieńcem w szkole, do której chodził i postanowił dowiedzieć się o mnie więcej. Słuchaliśmy podobnej muzyki i chodziliśmy do równoległych klas. Później mieliśmy się nawet zaprzyjaźnić - za sprawą muzyki, oczywiście. W konsekwencji tego zdarzenia płyta 999 The Singles Album była jednym z pierwszych vinyli, jakie kupiłem w Bernie.






















Zespół powstał w Londynie w 1976 roku początkowo pod nazwami The Dials i 48 Hours, założony przez wokalistę i gitarzystę Nicka Casha i Guy’a Days’a. Uważam ich za jedną najlepszych kapel pokolenia punka 77, wyprodukowali sporo przebojowych hymnów, z wyróżniającymi sie pochodami gitary basowej i – cytując za last.fm - "konsekwentnie prezentując repertuar silnie osadzony w rock’n’rollowej tradycji". Lubię całą masę ich kawałków, a najbardziej Homicide Emergency , I'm Alive, Titanic (My Over) Reaction i Feelin' Alright With the Crew .
W załączeniu „Emergency” uznawany za jeden najważniejszych singli w historii punk rocka wszechczasów (pamiętajcie, że to było 30 lat temu ;)

http://www.youtube.com/watch?v=sqg0YdxFpQA&feature=related

wtorek, 7 października 2008

12.Suicide "Suicide"







I tak chodząc pod arkadami centrum smutnego miasta Bern, odkrywałem miejsca, które pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze momenty samotności. Tęskniłem za Polską, za Warszawą codziennie chciało mi się "wymiotować z rozpaczy", ze wściekłości, nie znałem tutejszego języka, nie chciałem go znać, był wstrętny, nie miałem tu jeszcze kumpli, nawet nie chciałem ich mieć, nie widziałem dla siebie przyszłości w tym świecie rzekomo lepszym od Polski. Z upływem czasu, nawet stosunkowo szybko, zacząłem dostrzegać, że Szwajcaria to nie tylko kraj czekolady, fondue, Alp i zegarków Omega. W państwie, bardziej policyjnym niż Polska, w którym każdy pilnuje każdego, w którym nie można spuszczać wody po godzinie 22-iej, w którym co środę rano , dozorca szoruje chodnik proszkiem Ariel, w którym centra miast opanowane są przez biura najbogatszych banków świata, istnieje prawdziwy underground. Prawdziwszy niż w najbardziej objechanych filmach kina niezależnego. Szwajcaria to kraj Gigera, twórcy Aliena i Nostromo, to kraj, w którym prawie każdy dorosły obywatel ma w domu broń z ostrą amunicji, w którym jednego dnia można powołać pod broń ponad milion obywateli, w którym co piąty obywatel pali haszysz, w którym są miejsca gdzie kobiety nie mają prawa głosu, a w każdej wiosce obowiązuje inny dialekt. Spędzając pierwsze miesiące w stolicy najbogatszego kraju Europy, dostrzegłem jeszcze jedną zasadniczą różnicę miedzy Szwajcarią a Polską. Były tu sklepy płytowe. Wypełnione po brzegi pachnącymi czarnymi winylami, sklepy, w których było mnóstwo stanowisk odsłuchowych i mnóstwo kuszących niską ceną przecenionych płyt z muzyką alternatywną. Codziennie po zajęciach w szkole, odwiedzałem sklepy muzyczne, uczyłem się ich "geografii", godzinami oglądałem okładki płyt, do których w Polsce nie miałem dostępu, zastanawiałem się na co wydam pierwsze zarobione pieniądze. Zdecydowałem, że będę żyć. Dla muzyki. Poznam wszystkie zespoły świata. Nabiję sobie głowę najbardziej chorymi i abstrakcyjnymi brzmieniami.
Gdy po popołudniowych sklepowych eskapadach wracałem do domu tramwajem toczącym się wolno po spokojnych ulicach nudnego miasta Bern, w pustych wagonach, w których nie trzeba było ustępować miejsca farbowanym na fioletowo eleganckim starszym Paniom, dosyć często w głowie miałem muzykę Suicide. Czy znacie kawałek "Ghost Rider"?. Albo "Che"? Surowe syntetyczne rytmiczne brzmienie, proste i monotonne, ale agresywnie proste, ociekające krwią jak na okładce ich pierwszej płyty. I jakieś takie erotyczne, podniecające, wyrażające agresywne niezaspokojenie. Prawdziwy punk, co z tego, że klawiszowy. Nie ulegajmy stereotypom. Liczy się energia. Potem, pod koniec lat 80-tych Suicide byli bardzo modni na dekadenckich imprezach w mieście Warszawa. Góral ich lubił, podobnie zresztą jak Kuba Panow.


Suicide (cytując za Wikipedią): amerykańska grupa punkrockowa, aktywna z przerwami od początku lat 70. Członkowie zespołu twierdzą, że stworzyli dzisiejsze znaczenie słowa punk.
Muzyka Suicide opierała się na hipnotycznych
riffach Reva (zwykle granych na Farfisie) i prostych ścieżkach perkusyjnych, odtwarzanych przez automat. Charakterystyczny był również wokal Alana Vegi, wzorowany na piosenkarzach rockabilly i stylu Elvisa Presleya.
Suicide należeli do wczesnej
nowojorskiej sceny punkowej, skupionej wokół klubu CBGB's. Byli znani z kontrowersyjnych, pełnych energii koncertów, które niekiedy prowadziły do zamieszek. Stanowili prawdopodobnie pierwszy w historii duet klawiszowiec-wokalista, będący potem popularnym formatem zespołu w muzyce popularnej lat 80. Są uznawani za część sceny no wave lub przynajmniej jej ważną inspirację. Pierwszy album grupy, Suicide, jest powszechnie uważany za klasyczny.
Twórczość Suicide z późnych
lat 70 i wczesnych 80 uznaje się za jedne z najważniejszych punkowych nagrań. Zespół miał ogromny wpływ na późniejsze gatunki muzyczne, takie jak nowa fala, post punk, rock alternatywny, indie rock, industrial i dance. Był wymieniany jako inspiracja m.in. przez Henry'ego Rollinsa, The Sisters Of Mercy, Soft Cell, The Fleshtones i R.E.M., a Bruce Springsteen zagrał cover duetu na koncercie (mówi się też, że utwór "Mr State Trooper" z płyty "Nebraska" jest w sposób oczywisty zainspirowany twórczością Suicide)”

środa, 1 października 2008

11.The Chameleons „Script Of The Bridge”



Świat w 1983 był smutny. W Polsce dominował klimat martyrologii... to był rok zabójstwa Grzegorza Przemyka, Pielgrzymki Papieża i Nobla dla Wałęsy. W Szwajcarii nie działo się nic specjalnego. Izolacja, samotność, tęsknota za krajem wprowadzały mnie w depresję. Klimat Berna, miasta w którym miałem spędzić kolejne lata, nie sprzyjał poprawie nastroju. Małe zabytkowe uliczki, piękne położenie centrum , wysoko nad doliną, w której płynęła dzika rzeka, widok Alp w tle, renoma miasta samobójców, to wszystko sprawiło, że pierwszą płytą kupioną przez mnie na wyjeździe była „Unknown Pleasures” Joy Division. Drugą był „Closer”, a trzecią „Still” tego samego zespołu. Jednak nie Joy Division sprawili, że w swych egzystencjalnych przemyśleniach dotarłem do samego dna mroku. Na wyprzedaży w jednym z lokalnych sklepów płytowych kupiłem składankę nowofalowych kapel wydaną przez niezależną wytwórnię Statik Records. Znalazłem na niej m.in. The Pulp (tak ! ten zespól istnieje do dzziś..) i The Chameleons. The Chameleons to jest dla mnie prawdziwe dno rozpaczy. Piękna gitarowa muzyka z Manchesteru. Prawdziwi bohaterowie drugiego planu. Jeden najbardziej niecocenionych wykonawców lat 80-tych. W tamtych czasach kojarzyli mi się z najlepszymi numerami U2 z czasów WAR i October. U2 to nie był obciach w tamtych czasach... Muzyka Chameleons to było jednak coś głębszego, o wiele bardziej dołującego, rozkosz dla zakochanych masochistów, gotowych do wyszukanych wulgarnych aktów samobójczych . Muzyka, która rani, a którą kochasz nad życie. Kocham ich do dziś. To przez nich stałem się romantykiem. Nie przez The Cure czy przez Bauhaus, których wrzuca się do tej samej szufladki z nalepką „cold wale”.


Cytując za www.screenagers.pl: „The Chameleons przez bardzo długi czas pozostawaliby pewnie nieco w cieniu tych wielkich spod znaku mrocznych, przygnębiających brzmień z Joy Division na czele, gdyby nie rok 2002. Interpol odkurzył wtedy post-punkowe brzmienia, nie wzorując się przy tym tylko i wyłącznie na zespole Iana Curtisa, ale także na takich trochę już zakurzonych kapelach jak The Sound, The Psychedelic Furs czy właśnie The Chameleons. „What Does Anything Mean? Basically” to płyta, od której warto rozpocząć przygodę z muzyką formacji z Manchesteru – jest zdecydowanie bardziej przystępna i zróżnicowana niż debiutanckie „Script Of The Bridge” i chwytliwsza niż „Strange Times”. (kw)"


. ...osobiście polecam przed wszystkim „Script Of The Bridge”



Polecam Waszej uwadze: http://www.thechameleons.com/
Here Today (Pierwszy numer tego zespołu jaki usłyszałem. Traktuje o zabójstwie Johna Lennona)


Don't know what happened
But somebody lost their mind tonight
Not sure what happened
But I don't think I got home tonight
And there's blood on my shirt
The clap of thunder
And I see my life go flashing by
The smell of sulphur
And I weep as I embrace the sky
I heard somebody scream
My chest is burning
I think someone set my soul alight
Don't know what happened
But I don't think I got home tonight
I wonder whyI wonder why
Ahhhh, there's madness here today
Ahhhh, I think I'll go away
Where is my wife?
Where is my wife?

I'm draining away
I'm draining away (Draining away)
Here today

LORD STEREO (IX 2008) - przerywnik



Szwajcaria









W marcu 1983 roku wyjechałem z Polski. Rodzice zabrali mnie ze sobą do Szwajcarii. To była katastrofa. Tragedia. Zapaść. Nastał mrok. Miałem do wyboru – internat, albo wyjazd z nimi. Nie....! - właściwie nie miałem wyboru. Zostawiłem pierwszą miłość mojego życia, pierwszą erotykę, pierwszych przyjaciół, kumpli, kapelę, niezwykłą szkołę (Rejtan był wtedy niesamowity pod względem klimatu), mój pokój z widokiem na przedszkole, zostawiłem koncerty, załogę, muzykę i cały mój świat. Zostawiłem sklepy z pustymi półkami, napisy „Solidarność” na murach, muzykę z poniedziałkowych audycji Trójki, wycieczki do empiku, nasiadówy u Rafał Kłosińskiego na Nowym Świecie, plucie z siedemnastego piętra wieżowca przy kinie Atlantic, Czarną Jedynkę, znienawidzony zasłonięty czerwonymi płachtami dom partii, milicjantów o twarzach debili, dobranockę przed przemówieniami pierwszych sekretarzy, zostawiłem Remont, Powiśle i szansę na wstąpienie na „Złą drogę”. W marcu 1983 na Lotnisku Okęcie pożegnali mnie moi najlepsi kumple. Ich twarze pamiętam do dziś. I pamiętam wyraz twarzy mojej matki, gdy zrozumiała w jakim towarzystwie obracałem się przez ostatnie lata. Samolot przeniósł mnie do krainy czekoladą i kasą płynącą. Kontrast uderzył mnie w twarz w chwili, gdy wychodziłem na lotnisku w mieście Zurych z ruskiego samolotu z napisem LOT. Brakowało mi łez, byłem za młody i za dobry, żeby napluć komukolwiek w twarz, gardziłem dobrobytem, wstydziłem się, że dano mi szansę na lepsze życie niż moim kumplom w Polsce. Przez kolejny rok prawie codziennie byłem ubrany na czarno. Przez pierwszy rok bardzo rzadko się śmiałem. Nie znałem tutejszego języka, ze względu na ten brak straciłem dwa lata edukacji względem moich rówieśników w Polsce i znalazłem się w państwowym gimnazjum w męskiej klasie o profilu matematycznym (będąc stuprocentwym humanistą) . Nie miałem pojęcia co to za kraj, co za ludzie. Nie miałem pojęcia jak bardzo kolejne cztery lata mojego życia wywrócą mój świat do góry nogami. Pierwsze dni, pierwsze tygodnie to było milczenie, samotność, brak snu. W nocy, kiedy wszyscy już spali, włączałem radio, szukałem stacji z ciekawą muzyką. I nagle okazało się, że jest jej pełno, na falach niemieckich, szwajcarskich, francuskich i włoskich. Wszędzie grali doskonałą muzykę. Moją pierwszą kasetą nagrałem na magnetofon marki Grundig w ostatnią noc marca 1983. Trafiłem na stację o nazwie couleur3 http://www.rsr.ch/couleur3. To było wtedy kultowe, doskonałe radio tutaj. W nocy grało wyłącznie muzykę alternatywną, wszystkie jej gatunki, od brudnego r’n’rolla., prze industrial aż po punk 77. Pierwszą kasetę nagraną w chwilach głębokiej depresji mam do dziś. Nie znałem języka, nie rozumiałem prowadzących – nie wiedziałem co nagrywam. Odkryłem nazwy większości kapel dopiero po 20 latach. I wiecie jak? Dzięki Google. Tu można znaleźć wszystko. Niesamowite. Wystarczy wpisać fragmenty tekstów piosenek. Na mojej pierwszej szwajcarskiej kasecie znalazły się najważniejsze hymny mojego młodego życia, które będą mieć w głowie chyba do samego końca mojego dorosłego życia. Między innymi:

Stiff Little Fingers „Alternative Ulster” – o rany to jeden z moich ulubionych zespołów 77. Zobaczcie http://www.youtube.com/watch?v=m2Gov4tTB7M, polityczny punk jeszcze bez tandetnych irokezów













Sham 69 „Ulster” – Jimmy Pursey is the king, idol brytyjskiej klasy robotniczej http://www.youtube.com/watch?v=x9t8_YgqBl4

















Killing Joke „Are you receiving” – pierwszy singiel tego zespołu – zobaczcie jak grają po 25 latach istnienia http://www.amazon.co.uk/Killing-Joke-Gathering-Preys-Together/dp/B000B6F8UA/ref=sr_1_1?ie=UTF8&s=dvd&qid=1222815241&sr=1-1 – POLECAM. Kuba Kunysz… musisz to mieć. Ten zespół jest dla mnie tak samo ważny jak Joy Division. Basista grał kiedyś z PRONG. TO CI , których naśladowała "druga Siekiera"....























Gun Club „House on Highland Ave” – Czy ktokolwiek z was ma pojęcie jak ważny jest ten zespół – White Stripes czerpią od nich i od The Cramps garściami (Hej motherfucker z Teraz Rock – macie pojęcie???) http://www.youtube.com/watch?v=ofhannEDjlA





















The Clash Should I stay or should I go (klasyk)

W nocy 30 marca 1983 myślałem, że następnego dnia powieszę sie na firance w gabinecie ojca. Odwiodła mnie od tego pokusa dostępu do naprawdę dobrej muzyki.

wtorek, 23 września 2008

The Ruts - późne odkrycie


Niewiele znam osób, które mają pojęcie, co to za zespół. Warto rozpocząć wycieczkę w ich świat od teledysku "Staring at the Rude Boys" http://www.youtube.com/watch?v=BJ0fMflqv0A. W ich kawałkach drzemał potężny ładunek energii. Największym przebojem był numer "Babylon's Burning"z 1979 roku (nr 7 na liście przebojów w Wielkiej Brytanii w tamtych czasach). Malcolm Owen - lider kapeli, zmarł w 1980 jako totalny, zdegenerowany heroinista, co oczywiście spowodowało upadek zespołu. Niewiele kapel grało w tamtych czasach tak energetycznie (patrz "S.U.S.") , eklektycznie i ostro łącząc pozornie dalekie sobie gatunki, jak np. reagge ("Jah War") i punk rocka. Sex Pistols przy nich to "Doda". No i warto dodać, że nagrywali dla Johna Peela.

Dobrze, że ktoś pamięta

Z upływem czasu staję się sentymentalny. Od ponad 25 lat nie mogę się oderwać od sytuacji, emocji, pamiątek z tamtych lat. Niejednokrotnie zastanawiałem się, czy to choroba - jeśli tak - jak ją nazwać i skąd się wzięła. Znam jeszcze kilku gości, którzy mają podobne objawy. Tym bardziej cieszą mnie momenty, gdy okazuje się, że są jeszcze ludzie, którzy odgrzebują i doceniają muzykę z tamtych lat. Ostatnio pojawiła się na rynku płyta "Zakazane piosenk" zespołu Strachy na Lachy, która jest zbiorem kompozycji z tamtych czasów. Nie jest dla mnie hańbą chwalić tego wykonawcę, jeśli zdobywa się na odgrzebanie i popularyzowanie tego, co wtedy było mi bliskie. O rany, dlaczego się tłumaczę??? Na płycie odnajduję moje wszystkie ulubione kawałki ulubionych kapele z tamtych lat - Brak, Kryzys, Siekiera i Bikini. A już najbardziej wstrząsnęło mną umieszczenie na cd kawałka "dlaczego ja" Corpus X. 25 lat czekałem, żeby dowiedzieć się kto skomponował numer, który był dla mnie hymnem mojego pokolenia....Okazało się, że stoi za tym Dzidek z "Garażu". Hej czterdziestoletni motherfuckers, sięgnijcie po ten produkt SP Records (to nie hańba) , przypomnijcie sobie swoje najlepsze momenty. Chwała popularyzatorom garunku.

środa, 10 września 2008

Po prostu dobrze to wyglądało

















































O ile wcześniej wspomnianych UK.Subs trudno było zaliczyć do grona zespołów, które przywiązywały wagę do wyglądu, o tyle większość brytyjskich kapel grających punk rocka w okolicach 1977 wyróżniała się pod względem stylizacji i artystycznego podejścia do własnego wizerunku, zwłaszcza na tle artystów lansowanych szerzej w mediach masowych. Punk rock to była nie tylko rewolucja muzyczna, społeczna, ale i artystyczna. Z upływem czasu punk rock stawał się coraz bardziej upolityczniony, populistyczny, chuligański, i zuniformizowany. Lata 70-te i pierwsza fala punk rocka to indywidualizm, koloryzm, większe powiązanie z modą, esktrawagancją. Nie było jeszcze irokezów, tandetnych buciorów czy ciągłego wzajemnego opluwania siebie na koncertach. The Cortinas, The Clash, The Jam czy The Boys wyglądali naprawdę dobrze. Wiele z nich czerpało garściami z mody ukonstytuowanej przez subkulturę modsów, jednak był to przede wszystkim czas popularności spodni- rurek, conversów, badge'ów czy skórzanych kurtek.

wtorek, 9 września 2008

10.UK.Subs "Diminished Responsibility"







Wyobraź sobie, że jest zima 1983 roku. Zbliża się koniec tygodnia. „Każdy kolejny dzień jest powieleniem poprzedniego dnia”, jak mawiał w tamtych czasach mój stary przyjaciel Grzegorz. W TV tylko dwa programy, w radio niewiele więcej, wybór prasy to wybór między wieczorną dniówką a „razem” lub „Na przełaj”. „Non stop” jest najbardziej „godną wagi” publikacją pośród szarych gazet oferowanych w „sześcianowych kioskach”. To był periodyk muzyczny wydawany latach 70. i 80. (XX w.) w Polsce w charakterze miesięcznika. Ukazywał się jako dodatek do Tygodnika Demokratycznego. Pamiętam, że można tu było natrafić na artykuły n/t nowej muzyki na Zachodzie i w Polsce.












Nie było Internetu, nie było lokali koncertowych, lokali oferujących ciekawe imprezy artystyczne, życie toczyło się pomiędzy szkołą, Remontem a Hybrydami, między młodzieżowymi domami kultury a Starym Miastem, nie było fajnych sklepów z płytami, z wyjątkiem komisu przy rynku Nowego Miasta, Polskich Nagrań na Nowym Świecie i Tonpressu w pobliżu kina Atlantic, spotykaliśmy się na ławkach, przy śmietnikach, w małych pokoikach przy Chmielnej, słuchaliśmy muzyki, brzdąkaliśmy na rozstrajających się wiecznie gitarach, czekaliśmy na coś, co przybliży nas do Zachodu, do Londynu, do Świata, do którego nie mieliśmy dostępu. W marcu 1983 miał się odbyć na Torwarze koncert brytyjskiego punk rockowego zespołu U.K Subs. Przylecieli w 1983 roku na 13 koncertów do Polski. To była pierwsza punkowa grupa, która odwiedziła nasz kraj występując w największych polskich miastach razem z Republiką. Pamiętam jak czekaliśmy na to wydarzenie, odliczaliśmy tygodnie, dni, potem godziny. Ten koncert, zrealizowany na warszawskim Torwarze był punktem kulminacyjnym dla drugiej fali polskiego punk rocka, wydarzeniem przełomowym w naszym życiu, zapamiętanym na długo, może nawet na zawsze, punktem odniesienia, punktem orientacji w przeszłości. Pamiętam miasto wypełnione po brzegi załogami czarnoskórych punkowców i uczesanych fanów republiki, pamiętam ich czarno białe flagi i krawaty, pamiętam dziesiątki patroli tułających się po mieście w ślad za załogami. Torwar otoczony przez szwadrony uzbrojonych milicjantów stojących twarzą w twarz ze szwandronami modnie ubranych małolatów patrzących na nich spojrzeniem mówiącym „odwalcie się do nas” . Cała nasza załoga tu była, 15, może 20 osób, wszystkie polskie załogi, wszyscy nasi lokalni idole, wszystkie legendarne osobowości sceny, wyglądaliśmy świetnie, „galowo”, to musiało robić wrażenie. Uk.SUbsTo był jeden z najbardziej kontrowersyjnych zespołów brytyjskiego punk rocka. Inny niż Sex Pistols, The Clash czy Buzzcoks, wyklęty, pogardzany, niesprawiedliwie niedoceniany, z liderem, który był co najmniej dwa razy starszy od wszystkich naszych ówczesnych muzycznych bohaterów z okładek angielskich płyt analogowych (Charlie Harper to weteran angielskiej sceny R&B, urodził się w 1944..w Londynie). W marcu 1983 U.K. Subs z chwilowo ustabilizowanym składem (z Alvinem Gibbsem na basie i Stevem Robertsem na perkusji) stanęli u stóp Pałacu Kultury. Płyta, z której pochodziła większość materiału zagranego na koncercie to jedna z najlepszych produkcji zespołu: Diminished Responsibility – top 100 moich ulubionych płyt rockowych wszechczasów. Niedoceniana, nieznana, znakomita, energetyczna, rock and rollowa, zbyt melodyjna w porównaniu z dokananiami Exploited, Discharge czy GBH, tysiąc razy bardziej dynamiczna niż płyty kapel z lat siedemdziesiątych. Pamiętam tłumy nowofalowców tańczących przed wielką sceną, pamiętam wielkie przejęcie wszystkich - to był największy jak do tej pory koncert punk rockowy w Polsce, zresztą jak dla mnie całkiem nieźle nagłośniony z gęsta energią zawieszoną w powietrzu. I tu można powiedzieć, zaczyna się historia słowa „unity”, symbol poczucia wspólnego uczestniczenia w czymś wyjątkowym, specjalnym, jedynym w swoim rodzaju. Jedności poza podziałami. Teraz to wszystko brzmi dosyć naiwnie, wręcz infantylnie, wtedy to słowo i jego znaczenie było nam potrzebne. Serio ;).