czwartek, 25 grudnia 2008

15.The Clash "London Calling"


Kilka miesięcy po przyjeździe do bogatej Szwajcarii w 1983 roku zacząłem posługiwać się językiem quasi niemieckim na tyle dobrze, że pojawiła nadzieja na przetrwanie rozłąki z Polską bez uczucia nieustającej depresji i kompleksu wyobcowania. Ze względu na słowiańskie pochodzenie (grupa polskich emigrantów była nieliczna) i ze względu na niekonwencjonalny „image” (jak powiedział pewien nonszalancki człowiek sukcesu „image is everything”) przyciągałem uwagę otoczenia. Z jednej strony zawstydzałem się, z drugiej – imponowało mi bycie w centrum uwagi. "Otwartość i komunikatywność" ;), cechy obce Szwajcarom, ułatwiały mi jednak odnajdywanie się w nowej rzeczywistości. W męskiej klasie, do której zostałem przydzielony w lokalnym państwowym gimnazjum, byłem najstarszym uczniem – wiek, wygląd i "fantazja" zapewniły mi nietykalność i respekt. Za sprawą kilku znajomości zawartych przy odsłuchach płyt w lokalnych sklepach z winylami, które odwiedzałem codziennie po zajęciach w szkole, zacząłem poznawać świat „szwajcarskich subkultur i podziemia artystycznego”, kontrastującego z wizerunkiem Szwajcarii sielskiej, bogatej, sztywnej, nudnej, przewidywalnej, mieszczańskiej, zajeżdżającej zapachem sera np. marki Emmentaler i umęczonych krowich wymion produkujących hektolitry przetwarzanego na różne sposoby mleka. Pomiędzy gmachami banków i czzyściutkich domów handlowych, między popularnymi supermarketami Migros i Coop, po ulicach szorowanych proszkiem Persil, sunęły stada dziwaków, albo do przesady ulizanych i wymuskanych, z zakreconymi wąsami , w okularach z metalowymi oprawkami, albo wyjętych żywcem z amerykańskich filmów akcji. Szwajcaria dzieliła się na 2 światy – pocztówkowy (zewnętrzny) i szalony (alternatywny – „głęboko” podziemny). Te dwa światy zderzały się ze sobą, walczyły, szarpały, odpychały i mieszały. To były czasy nieustających manifestacji anarchistycznych na ulicach największych miast, jednego dnia rzucano kamieniami w witryny banków, policjanci pałowali bez skrupułów lewackich łobuzów (co drugi z nich nosił w klapie znaczek Che Gevary), lała się krew, pluto na siebie gęstą flegmą, drugiego dnia w tych samych miejscach wytapirowane staruszki dokarmiały gołębie, opowiadając sobie o przepisach kulinarnych odnalezionych w plotkarskich magazynach niemieckiej produkcji. Co za hipokryzja – w tym kraju kolaborantów z czasów II Wojny Światowej traktowano Niemców z należytą im pogardą ;). I to wszystko działo się pod sztandarami bezpośredniej demokracji, gdzie każdy uzurpuje sobie prawo do wyrażania własnej opinii, co zresztą jest skrupulatnie odnotowywane w największych w tej części świata tajnych archiwach policyjnych. I wszyscy udają, że tego wszystkiego nie ma.
Szwajcarię nie tylko odróżniało od Polski bogactwo i dostatek, Szwajcara była eklektyczna. Eklektyczny był świat subkultur. O ile Polsce, którą opuściłem, można było dostrzec trzy, może cztery młodzieżowe ruchy modowo-artystyczne (popersi, hipisi, gitowcy czy punkowcy) – tu były ich dziesiątki. Uświadomiłem to sobie po raz pierwszy, za to bardzo dobitnie, w lutym 1984 roku, kiedy wybrałem się do Kunsthalle Bern na koncert the Clash, występujących już zresztą wtedy w pięcioosobowym składzie i bez Micka Jonesa. Zjawiło się tu ponad 1000 osób, zjawili się tu fani punk’a 77, brudni mieszkańcy squatów z wybielanymi irokezami w zajeżdżających potem jeansach, wyfryzowani wielbiciele rockabilly i Teddy Boys, bladzi, upudrowani i nastroszeni wyznawcy subkultury gotyckiej, heavy metalowcy w skórach i jeansowych kurtkach bez rękawów , lepiący się od haszyszu hipisi, zniewieściali wielbiciele new romantic, czarno-biali big beatowcy, przyciężkawi hells angels wynajmowani do pilnowania porządku czy modni modsi w przydługich parkach kupionych w angielskich second handach. Wszyscy starannie ubrani, widziałem coś takiego tylko na zdjęciach z kolorowych pism, które w Polsce można było kupić za grosze na pchlim targu na Żoliborzu, wyglądali na żywcem wyjętych z innych miejsc na ziemi, z innych czasów, z koncertów zespołów, których plakaty od dziesięcioleci wiszą na ścianach zbuntowanych nastolatków. I wszyscy bawili się razem, nie było spięć, burd, obelg, strachu, nie było pogardliwych spojrzeń, wszystkich jednoczyła muzyka the Clash, nieważne, że już bez Micka Jonesa, nieważne, że nie było już w ich muzyce tej samej energii, jak na płycie London Calling z 1981 roku, pierwszej płycie The Clash jaką kupiłem. Do dziś zresztą to jeden z moich top 10 Best Vinyls Ever Whatever. Koncert był doskonały - spełnienie marzeń siedemnastolatka. Panowie z zespołu wszyscy ubrani na biało, w koszulach bez rękawów, w czarnych wojskowych butach, Paul Simonon z basem zawieszonym na wysokości kolan, śpiewający Guns of Brixton, dorosłe dzieci skaczące ze sceny, ja potargany gdzieś w tłumie, już naznaczony ksywką „Polanski” , jednak nie pogardliwie, raczej z namaszczeniem. Nie czułem się tu samotnie. W tłumie panował szczery i raczej wielki entuzjazm. Fajne przeżycie. Piszę to z perspektywy siedemnastolatka, oczywiście.

środa, 15 października 2008

14.Killing Joke "Killing Joke"



Piotrek Ruszak, mój kolega od serca, który pochodzi z miasta Puławy, powiedział mi ostatnio podniecony, że dawny lider słynnej Siekiery pracuje nad nową płytą. "Czy myślisz, że będzie dobra?" zapytałem. "Wszystko co robi, robi doskonale" - odpowiedział. "Nigdy nie odpuszcza". Mam do Piotra 100% zaufania, tak jak on ma do Adamskiego. Czekam zatem niecierpliwie i myśląc o Szwajcarii, o której wcześnie pisałem, wrzucam do odtwarza w aucie płytę cd, o które wiele osób powiedziało, że musiała być dla "drugiej Siekiery" pewnym źródłem inspiracji - można tu odnaleźć minimum trzy numery, których motywy przewodnie, pokrywają się z motywami przewodnimi ze słynnej "Nowej Aleksandrii" - dla mnie obok "Czarnej Brygady Kryzys" jednej z najlepszych pływ w historii polskiej muzyki alternatywnej. Do tej pory zastanawiam się, czy to był świadomy zabieg (nie chcę mówić "plagiat"), czy jest to czysty przypadek??? Nawet, gdyby plagiat wchodził w grę. nie umniejsza to znaczenia i doskonałości "Nowej Aleksandrii".
Killing Joke to było jedno z pierwszych odkryć muzycznych w góralskiej Szwajcarii. To brytyjski zespół postpunkowo-industrialny, założony na przełomie lat 1978/1979r. przez kompozytora, wokalistę, klawiszowca i autora tekstów Jaza Colemana oraz perkusistę Paula Fergusona . Cytując za wikipedią "Zwerbowali do zespołu także gitarzystę Geordie Walkera i basistę Martina Glovera (alias Youth). Pierwszy singel nagrali w październiku 1979 roku, a cały album ukazał się w 1980. Coleman został wokalistą i klawiszowcem zespołu. Dzięki jego talentowi scenicznemu i umiejętności gry na gitarze Walkera grupa szybko stała się pionierem ciężkiego post-punkowego grania, które zainspirowało późniejszy industrial i metal. Na wizerunek grupy nałożyły się kontrowersyjne poglądy społeczne i polityczne Colemana, oraz jego zainteresowanie okultyzmem." Ich pierwsza płyta wydana w sierpniu 1980 przez wydawnictwo EG Music zawiera prostą, niepokojącą muzykę, irytuje niespotykanym jak na tamte czasem wokalem, ma okładkę, która powinna stać się podobnie jak "Unknown Pleasures" ikoną "mrocznej odmiany nowej fali". Płyta jest doskonała i jak na tamte czasy bardzo "nowatorska". Zespół nagrał jeszcze kilka znakomitych krążków, o których z pewnością napiszę za jakiś czas - nie pisać o nich to zresztą prawdziwy grzech, wstrętny i niewybaczalny.
Killing Joke to jeden z tych nielicznych zespołów, które zyskują z upływem czasu - po 30 latach istnienia nadal sprawiają, że ogląda się ich z szeroko rozdziawionym ustami. Nadal wydają płyty i grają udane koncerty.
Tymczasem polecam "The wait" z pierwszej płyty KJ zagrany podczas koncertu z okazji 25 lat istnienia zespołu. Jeśli miałbym przez pół Europy jechać, żeby jakikolwiek stary zespół zobaczyć na żywo - zrobiłbym to dla Killing Joke.
http://www.youtube.com/watch?v=zoIJmb83Jb4&feature=related

poniedziałek, 13 października 2008

13.999

Denerwuje mnie ta ciągła dyskusja o załamaniu gospodarczym. Nie ma jak od niej uciec. Media wprowadzają w paranoję, gazety walą w oczy coraz bardziej dramatycznymi nagłówkami, dziennikarze prowadzący telewizyjne serwisy informacyjne zachowują się jakby grali w hollywoodzkich melodramatach społecznych. Bańka klęski i kryzysu rozdęła się do granic możliwości. My Polacy kochamy cierpienie w tanim wydaniu. Plotki napędzają plotki. Zajeżdża tandetą. Prezydent karzeł, premier bez twarzy, parlament wypełniony po brzegi turystami z całej Polski, z kresów, z bezkresów durnoty, w wieku powyżej 45 lat, raczej niedomytych, raczej przypadkowych. Ich twarze lansowane w TV na przemian z Obamą, Wallstreet, Pekinem i „Mam talent”. Uciekam do internetu, no bo radio jak zwykle wprowadza mnie w depresję nudnymi playlistami. Ukoić nerwy można tylko przy RMF Classic. Muzyki słucham tylko w aucie, albo przede wszystkim w aucie, 3 godziny dziennie w drodze do i z pracy. Na depresję jednak nadal od 25 lat Joy Division albo DJ Shadow, żeby się jeszcze bardziej dopchnąć do dna rozpaczy, na irytujących kierowców – „best wishes” Cro-Mags, żeby nie wytrzymywali mojego spojrzenia na światłach w korku na Puławskiej, na wyciszenie Julia Marcel - tak - to ta z sellaband.com. W listopadzie w Warszawie gra Nebula.. o rany o ilu ciekawych wykonawcach można gadać i gadać i gadać. I pisać.

Jesień przypomina mi Szwajcarię, do której wyjechałem w 1983 roku. Wylądowałem tam w marcu, kilka miesięcy przed końcem polskiego roku szkolnego. W Bernie wysłano mnie do państwowego gimnazjum, tego samego, do którego chodził germański prezydent Von Weizsaecker, kiedy jeszcze w czasach nastoletnich zabawiał się w Hitlerjugend. Nie znałem języka, więc przez dłuższy czas miałem status hospitanta, dopiero po kilku miesiącach, gdy zdążyłem się już jako tako nauczyć niemieckiego, stałem się pełnoprawnym członkiem szkolenej społeczności. W mojej klasie złożonej z samych chłopaków, średnio 1,5-2 lata młodszych ode mnie, miałem status egzotycznego „zwierzęcia”, tak dziwnego i innego, że nie warto go było dotykać w obawie przed nieprzewidzianymi reakcjami. Niebawem miało się okazać, że na część z tych małolatów zacząłem mieć przeogromny wpływ. Oczywiście poprzez edukację muzyczną, no bo mimo mojego pochodzenia z Bloku Wschodniego (tak często mówiono o Polsce) wyprzedzałem ich wszystkich o lata świetlne swoim zaznajomieniem z najnowszym trendami w muzyce twz. innej.
Szwajcarzy są dosyć okrutni w traktowaniu obcych, chociaż w tamtych czasach słynęli ze swej otwartości do obcych, a właściwie otwartości granic dla wszelkiego rodzaju uciekinierów poltycznych. To były czasy najazdu Szwajcarii głównie przez mieszkańców Sri Lanki (Tamile sprowadzili do Helwecji heroinę) i Albańczyków. Polaków było mało. Kojarzona nas na szczęście głównie z dokonaniami polskich żołnierzy, którzy w czasie drugiej wojny światowej byli tu internowani i zasłynęli z ogromnego wkłądu w budowę lokalnych dróg, domów, fabryk - ogólnie - w rozwój inftrastuktury gospodarczej.

Myślę, że młodych Szwajcarów intrygowało nie tylko egzotyczne pochodzenie, ale i mój wygląd - przykrótkie czarne wojskowe spodnie, postawione włosy, długi kosmyk opadający na czoło w stylu muzyków z Indochine, znaczki punk rockowe w klapie i „t-SHITY” wlasnoręcznie wykonane w stylu tu nieznanym. Chryste... jak sobie myślę jakie te koszulki były obciachowe, to aż mi migdały rosną do rozmiarów karftofli. Do szkoły jeździłem na rowerze marki Jubilat (kto pamięta??) bez przerzutek, co było nie lada wyczynem, bo Szwajcaria jest krajem iście górzystym ;). Rower wzbudzał nie lada sensację. Wyglądał zupełnie inaczej niż jego zachodnioeuropejski stereotyp. Pamiętam jak dziś, któregoś dnia – to było w pierwszym miesiącu po rzopczęciu nauki, gdy zapylałem na moim czerwonym Jubilacie do gimnazjum- dogonił mnie młody, modnie ubrany koleś na skuterze i poprosił, żebym się zatrzymał. Uczyniłem to, zaniepokojony możliwym scenariuszem zdarzeń. „Where are you from?" zapytał.."from London?”. „No” odpowiedziałem - „From Poland”. „From Holland!”uśmiechnął się, „Very good”, powiedział, „very good joints in Holland’. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Jako szesnastolatek z kraju z Układu Warszawskiego nie miałem żadnych doświadczeń z „joints” (miało się okazać, że kopcą tu bardziej niż w Holandii). Kiedy wdałem się z nim w dyskusję, okazało się, że zaintrygował go mój image, ekstrawagancki rower i znaczki w klapie. Najbardziej podobał mu się znaczek 999. A zaczepił mnie, bo byłem nowym odmieńcem w szkole, do której chodził i postanowił dowiedzieć się o mnie więcej. Słuchaliśmy podobnej muzyki i chodziliśmy do równoległych klas. Później mieliśmy się nawet zaprzyjaźnić - za sprawą muzyki, oczywiście. W konsekwencji tego zdarzenia płyta 999 The Singles Album była jednym z pierwszych vinyli, jakie kupiłem w Bernie.






















Zespół powstał w Londynie w 1976 roku początkowo pod nazwami The Dials i 48 Hours, założony przez wokalistę i gitarzystę Nicka Casha i Guy’a Days’a. Uważam ich za jedną najlepszych kapel pokolenia punka 77, wyprodukowali sporo przebojowych hymnów, z wyróżniającymi sie pochodami gitary basowej i – cytując za last.fm - "konsekwentnie prezentując repertuar silnie osadzony w rock’n’rollowej tradycji". Lubię całą masę ich kawałków, a najbardziej Homicide Emergency , I'm Alive, Titanic (My Over) Reaction i Feelin' Alright With the Crew .
W załączeniu „Emergency” uznawany za jeden najważniejszych singli w historii punk rocka wszechczasów (pamiętajcie, że to było 30 lat temu ;)

http://www.youtube.com/watch?v=sqg0YdxFpQA&feature=related

wtorek, 7 października 2008

12.Suicide "Suicide"







I tak chodząc pod arkadami centrum smutnego miasta Bern, odkrywałem miejsca, które pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze momenty samotności. Tęskniłem za Polską, za Warszawą codziennie chciało mi się "wymiotować z rozpaczy", ze wściekłości, nie znałem tutejszego języka, nie chciałem go znać, był wstrętny, nie miałem tu jeszcze kumpli, nawet nie chciałem ich mieć, nie widziałem dla siebie przyszłości w tym świecie rzekomo lepszym od Polski. Z upływem czasu, nawet stosunkowo szybko, zacząłem dostrzegać, że Szwajcaria to nie tylko kraj czekolady, fondue, Alp i zegarków Omega. W państwie, bardziej policyjnym niż Polska, w którym każdy pilnuje każdego, w którym nie można spuszczać wody po godzinie 22-iej, w którym co środę rano , dozorca szoruje chodnik proszkiem Ariel, w którym centra miast opanowane są przez biura najbogatszych banków świata, istnieje prawdziwy underground. Prawdziwszy niż w najbardziej objechanych filmach kina niezależnego. Szwajcaria to kraj Gigera, twórcy Aliena i Nostromo, to kraj, w którym prawie każdy dorosły obywatel ma w domu broń z ostrą amunicji, w którym jednego dnia można powołać pod broń ponad milion obywateli, w którym co piąty obywatel pali haszysz, w którym są miejsca gdzie kobiety nie mają prawa głosu, a w każdej wiosce obowiązuje inny dialekt. Spędzając pierwsze miesiące w stolicy najbogatszego kraju Europy, dostrzegłem jeszcze jedną zasadniczą różnicę miedzy Szwajcarią a Polską. Były tu sklepy płytowe. Wypełnione po brzegi pachnącymi czarnymi winylami, sklepy, w których było mnóstwo stanowisk odsłuchowych i mnóstwo kuszących niską ceną przecenionych płyt z muzyką alternatywną. Codziennie po zajęciach w szkole, odwiedzałem sklepy muzyczne, uczyłem się ich "geografii", godzinami oglądałem okładki płyt, do których w Polsce nie miałem dostępu, zastanawiałem się na co wydam pierwsze zarobione pieniądze. Zdecydowałem, że będę żyć. Dla muzyki. Poznam wszystkie zespoły świata. Nabiję sobie głowę najbardziej chorymi i abstrakcyjnymi brzmieniami.
Gdy po popołudniowych sklepowych eskapadach wracałem do domu tramwajem toczącym się wolno po spokojnych ulicach nudnego miasta Bern, w pustych wagonach, w których nie trzeba było ustępować miejsca farbowanym na fioletowo eleganckim starszym Paniom, dosyć często w głowie miałem muzykę Suicide. Czy znacie kawałek "Ghost Rider"?. Albo "Che"? Surowe syntetyczne rytmiczne brzmienie, proste i monotonne, ale agresywnie proste, ociekające krwią jak na okładce ich pierwszej płyty. I jakieś takie erotyczne, podniecające, wyrażające agresywne niezaspokojenie. Prawdziwy punk, co z tego, że klawiszowy. Nie ulegajmy stereotypom. Liczy się energia. Potem, pod koniec lat 80-tych Suicide byli bardzo modni na dekadenckich imprezach w mieście Warszawa. Góral ich lubił, podobnie zresztą jak Kuba Panow.


Suicide (cytując za Wikipedią): amerykańska grupa punkrockowa, aktywna z przerwami od początku lat 70. Członkowie zespołu twierdzą, że stworzyli dzisiejsze znaczenie słowa punk.
Muzyka Suicide opierała się na hipnotycznych
riffach Reva (zwykle granych na Farfisie) i prostych ścieżkach perkusyjnych, odtwarzanych przez automat. Charakterystyczny był również wokal Alana Vegi, wzorowany na piosenkarzach rockabilly i stylu Elvisa Presleya.
Suicide należeli do wczesnej
nowojorskiej sceny punkowej, skupionej wokół klubu CBGB's. Byli znani z kontrowersyjnych, pełnych energii koncertów, które niekiedy prowadziły do zamieszek. Stanowili prawdopodobnie pierwszy w historii duet klawiszowiec-wokalista, będący potem popularnym formatem zespołu w muzyce popularnej lat 80. Są uznawani za część sceny no wave lub przynajmniej jej ważną inspirację. Pierwszy album grupy, Suicide, jest powszechnie uważany za klasyczny.
Twórczość Suicide z późnych
lat 70 i wczesnych 80 uznaje się za jedne z najważniejszych punkowych nagrań. Zespół miał ogromny wpływ na późniejsze gatunki muzyczne, takie jak nowa fala, post punk, rock alternatywny, indie rock, industrial i dance. Był wymieniany jako inspiracja m.in. przez Henry'ego Rollinsa, The Sisters Of Mercy, Soft Cell, The Fleshtones i R.E.M., a Bruce Springsteen zagrał cover duetu na koncercie (mówi się też, że utwór "Mr State Trooper" z płyty "Nebraska" jest w sposób oczywisty zainspirowany twórczością Suicide)”

środa, 1 października 2008

11.The Chameleons „Script Of The Bridge”



Świat w 1983 był smutny. W Polsce dominował klimat martyrologii... to był rok zabójstwa Grzegorza Przemyka, Pielgrzymki Papieża i Nobla dla Wałęsy. W Szwajcarii nie działo się nic specjalnego. Izolacja, samotność, tęsknota za krajem wprowadzały mnie w depresję. Klimat Berna, miasta w którym miałem spędzić kolejne lata, nie sprzyjał poprawie nastroju. Małe zabytkowe uliczki, piękne położenie centrum , wysoko nad doliną, w której płynęła dzika rzeka, widok Alp w tle, renoma miasta samobójców, to wszystko sprawiło, że pierwszą płytą kupioną przez mnie na wyjeździe była „Unknown Pleasures” Joy Division. Drugą był „Closer”, a trzecią „Still” tego samego zespołu. Jednak nie Joy Division sprawili, że w swych egzystencjalnych przemyśleniach dotarłem do samego dna mroku. Na wyprzedaży w jednym z lokalnych sklepów płytowych kupiłem składankę nowofalowych kapel wydaną przez niezależną wytwórnię Statik Records. Znalazłem na niej m.in. The Pulp (tak ! ten zespól istnieje do dzziś..) i The Chameleons. The Chameleons to jest dla mnie prawdziwe dno rozpaczy. Piękna gitarowa muzyka z Manchesteru. Prawdziwi bohaterowie drugiego planu. Jeden najbardziej niecocenionych wykonawców lat 80-tych. W tamtych czasach kojarzyli mi się z najlepszymi numerami U2 z czasów WAR i October. U2 to nie był obciach w tamtych czasach... Muzyka Chameleons to było jednak coś głębszego, o wiele bardziej dołującego, rozkosz dla zakochanych masochistów, gotowych do wyszukanych wulgarnych aktów samobójczych . Muzyka, która rani, a którą kochasz nad życie. Kocham ich do dziś. To przez nich stałem się romantykiem. Nie przez The Cure czy przez Bauhaus, których wrzuca się do tej samej szufladki z nalepką „cold wale”.


Cytując za www.screenagers.pl: „The Chameleons przez bardzo długi czas pozostawaliby pewnie nieco w cieniu tych wielkich spod znaku mrocznych, przygnębiających brzmień z Joy Division na czele, gdyby nie rok 2002. Interpol odkurzył wtedy post-punkowe brzmienia, nie wzorując się przy tym tylko i wyłącznie na zespole Iana Curtisa, ale także na takich trochę już zakurzonych kapelach jak The Sound, The Psychedelic Furs czy właśnie The Chameleons. „What Does Anything Mean? Basically” to płyta, od której warto rozpocząć przygodę z muzyką formacji z Manchesteru – jest zdecydowanie bardziej przystępna i zróżnicowana niż debiutanckie „Script Of The Bridge” i chwytliwsza niż „Strange Times”. (kw)"


. ...osobiście polecam przed wszystkim „Script Of The Bridge”



Polecam Waszej uwadze: http://www.thechameleons.com/
Here Today (Pierwszy numer tego zespołu jaki usłyszałem. Traktuje o zabójstwie Johna Lennona)


Don't know what happened
But somebody lost their mind tonight
Not sure what happened
But I don't think I got home tonight
And there's blood on my shirt
The clap of thunder
And I see my life go flashing by
The smell of sulphur
And I weep as I embrace the sky
I heard somebody scream
My chest is burning
I think someone set my soul alight
Don't know what happened
But I don't think I got home tonight
I wonder whyI wonder why
Ahhhh, there's madness here today
Ahhhh, I think I'll go away
Where is my wife?
Where is my wife?

I'm draining away
I'm draining away (Draining away)
Here today

LORD STEREO (IX 2008) - przerywnik



Szwajcaria









W marcu 1983 roku wyjechałem z Polski. Rodzice zabrali mnie ze sobą do Szwajcarii. To była katastrofa. Tragedia. Zapaść. Nastał mrok. Miałem do wyboru – internat, albo wyjazd z nimi. Nie....! - właściwie nie miałem wyboru. Zostawiłem pierwszą miłość mojego życia, pierwszą erotykę, pierwszych przyjaciół, kumpli, kapelę, niezwykłą szkołę (Rejtan był wtedy niesamowity pod względem klimatu), mój pokój z widokiem na przedszkole, zostawiłem koncerty, załogę, muzykę i cały mój świat. Zostawiłem sklepy z pustymi półkami, napisy „Solidarność” na murach, muzykę z poniedziałkowych audycji Trójki, wycieczki do empiku, nasiadówy u Rafał Kłosińskiego na Nowym Świecie, plucie z siedemnastego piętra wieżowca przy kinie Atlantic, Czarną Jedynkę, znienawidzony zasłonięty czerwonymi płachtami dom partii, milicjantów o twarzach debili, dobranockę przed przemówieniami pierwszych sekretarzy, zostawiłem Remont, Powiśle i szansę na wstąpienie na „Złą drogę”. W marcu 1983 na Lotnisku Okęcie pożegnali mnie moi najlepsi kumple. Ich twarze pamiętam do dziś. I pamiętam wyraz twarzy mojej matki, gdy zrozumiała w jakim towarzystwie obracałem się przez ostatnie lata. Samolot przeniósł mnie do krainy czekoladą i kasą płynącą. Kontrast uderzył mnie w twarz w chwili, gdy wychodziłem na lotnisku w mieście Zurych z ruskiego samolotu z napisem LOT. Brakowało mi łez, byłem za młody i za dobry, żeby napluć komukolwiek w twarz, gardziłem dobrobytem, wstydziłem się, że dano mi szansę na lepsze życie niż moim kumplom w Polsce. Przez kolejny rok prawie codziennie byłem ubrany na czarno. Przez pierwszy rok bardzo rzadko się śmiałem. Nie znałem tutejszego języka, ze względu na ten brak straciłem dwa lata edukacji względem moich rówieśników w Polsce i znalazłem się w państwowym gimnazjum w męskiej klasie o profilu matematycznym (będąc stuprocentwym humanistą) . Nie miałem pojęcia co to za kraj, co za ludzie. Nie miałem pojęcia jak bardzo kolejne cztery lata mojego życia wywrócą mój świat do góry nogami. Pierwsze dni, pierwsze tygodnie to było milczenie, samotność, brak snu. W nocy, kiedy wszyscy już spali, włączałem radio, szukałem stacji z ciekawą muzyką. I nagle okazało się, że jest jej pełno, na falach niemieckich, szwajcarskich, francuskich i włoskich. Wszędzie grali doskonałą muzykę. Moją pierwszą kasetą nagrałem na magnetofon marki Grundig w ostatnią noc marca 1983. Trafiłem na stację o nazwie couleur3 http://www.rsr.ch/couleur3. To było wtedy kultowe, doskonałe radio tutaj. W nocy grało wyłącznie muzykę alternatywną, wszystkie jej gatunki, od brudnego r’n’rolla., prze industrial aż po punk 77. Pierwszą kasetę nagraną w chwilach głębokiej depresji mam do dziś. Nie znałem języka, nie rozumiałem prowadzących – nie wiedziałem co nagrywam. Odkryłem nazwy większości kapel dopiero po 20 latach. I wiecie jak? Dzięki Google. Tu można znaleźć wszystko. Niesamowite. Wystarczy wpisać fragmenty tekstów piosenek. Na mojej pierwszej szwajcarskiej kasecie znalazły się najważniejsze hymny mojego młodego życia, które będą mieć w głowie chyba do samego końca mojego dorosłego życia. Między innymi:

Stiff Little Fingers „Alternative Ulster” – o rany to jeden z moich ulubionych zespołów 77. Zobaczcie http://www.youtube.com/watch?v=m2Gov4tTB7M, polityczny punk jeszcze bez tandetnych irokezów













Sham 69 „Ulster” – Jimmy Pursey is the king, idol brytyjskiej klasy robotniczej http://www.youtube.com/watch?v=x9t8_YgqBl4

















Killing Joke „Are you receiving” – pierwszy singiel tego zespołu – zobaczcie jak grają po 25 latach istnienia http://www.amazon.co.uk/Killing-Joke-Gathering-Preys-Together/dp/B000B6F8UA/ref=sr_1_1?ie=UTF8&s=dvd&qid=1222815241&sr=1-1 – POLECAM. Kuba Kunysz… musisz to mieć. Ten zespół jest dla mnie tak samo ważny jak Joy Division. Basista grał kiedyś z PRONG. TO CI , których naśladowała "druga Siekiera"....























Gun Club „House on Highland Ave” – Czy ktokolwiek z was ma pojęcie jak ważny jest ten zespół – White Stripes czerpią od nich i od The Cramps garściami (Hej motherfucker z Teraz Rock – macie pojęcie???) http://www.youtube.com/watch?v=ofhannEDjlA





















The Clash Should I stay or should I go (klasyk)

W nocy 30 marca 1983 myślałem, że następnego dnia powieszę sie na firance w gabinecie ojca. Odwiodła mnie od tego pokusa dostępu do naprawdę dobrej muzyki.

wtorek, 23 września 2008

The Ruts - późne odkrycie


Niewiele znam osób, które mają pojęcie, co to za zespół. Warto rozpocząć wycieczkę w ich świat od teledysku "Staring at the Rude Boys" http://www.youtube.com/watch?v=BJ0fMflqv0A. W ich kawałkach drzemał potężny ładunek energii. Największym przebojem był numer "Babylon's Burning"z 1979 roku (nr 7 na liście przebojów w Wielkiej Brytanii w tamtych czasach). Malcolm Owen - lider kapeli, zmarł w 1980 jako totalny, zdegenerowany heroinista, co oczywiście spowodowało upadek zespołu. Niewiele kapel grało w tamtych czasach tak energetycznie (patrz "S.U.S.") , eklektycznie i ostro łącząc pozornie dalekie sobie gatunki, jak np. reagge ("Jah War") i punk rocka. Sex Pistols przy nich to "Doda". No i warto dodać, że nagrywali dla Johna Peela.

Dobrze, że ktoś pamięta

Z upływem czasu staję się sentymentalny. Od ponad 25 lat nie mogę się oderwać od sytuacji, emocji, pamiątek z tamtych lat. Niejednokrotnie zastanawiałem się, czy to choroba - jeśli tak - jak ją nazwać i skąd się wzięła. Znam jeszcze kilku gości, którzy mają podobne objawy. Tym bardziej cieszą mnie momenty, gdy okazuje się, że są jeszcze ludzie, którzy odgrzebują i doceniają muzykę z tamtych lat. Ostatnio pojawiła się na rynku płyta "Zakazane piosenk" zespołu Strachy na Lachy, która jest zbiorem kompozycji z tamtych czasów. Nie jest dla mnie hańbą chwalić tego wykonawcę, jeśli zdobywa się na odgrzebanie i popularyzowanie tego, co wtedy było mi bliskie. O rany, dlaczego się tłumaczę??? Na płycie odnajduję moje wszystkie ulubione kawałki ulubionych kapele z tamtych lat - Brak, Kryzys, Siekiera i Bikini. A już najbardziej wstrząsnęło mną umieszczenie na cd kawałka "dlaczego ja" Corpus X. 25 lat czekałem, żeby dowiedzieć się kto skomponował numer, który był dla mnie hymnem mojego pokolenia....Okazało się, że stoi za tym Dzidek z "Garażu". Hej czterdziestoletni motherfuckers, sięgnijcie po ten produkt SP Records (to nie hańba) , przypomnijcie sobie swoje najlepsze momenty. Chwała popularyzatorom garunku.

środa, 10 września 2008

Po prostu dobrze to wyglądało

















































O ile wcześniej wspomnianych UK.Subs trudno było zaliczyć do grona zespołów, które przywiązywały wagę do wyglądu, o tyle większość brytyjskich kapel grających punk rocka w okolicach 1977 wyróżniała się pod względem stylizacji i artystycznego podejścia do własnego wizerunku, zwłaszcza na tle artystów lansowanych szerzej w mediach masowych. Punk rock to była nie tylko rewolucja muzyczna, społeczna, ale i artystyczna. Z upływem czasu punk rock stawał się coraz bardziej upolityczniony, populistyczny, chuligański, i zuniformizowany. Lata 70-te i pierwsza fala punk rocka to indywidualizm, koloryzm, większe powiązanie z modą, esktrawagancją. Nie było jeszcze irokezów, tandetnych buciorów czy ciągłego wzajemnego opluwania siebie na koncertach. The Cortinas, The Clash, The Jam czy The Boys wyglądali naprawdę dobrze. Wiele z nich czerpało garściami z mody ukonstytuowanej przez subkulturę modsów, jednak był to przede wszystkim czas popularności spodni- rurek, conversów, badge'ów czy skórzanych kurtek.

wtorek, 9 września 2008

10.UK.Subs "Diminished Responsibility"







Wyobraź sobie, że jest zima 1983 roku. Zbliża się koniec tygodnia. „Każdy kolejny dzień jest powieleniem poprzedniego dnia”, jak mawiał w tamtych czasach mój stary przyjaciel Grzegorz. W TV tylko dwa programy, w radio niewiele więcej, wybór prasy to wybór między wieczorną dniówką a „razem” lub „Na przełaj”. „Non stop” jest najbardziej „godną wagi” publikacją pośród szarych gazet oferowanych w „sześcianowych kioskach”. To był periodyk muzyczny wydawany latach 70. i 80. (XX w.) w Polsce w charakterze miesięcznika. Ukazywał się jako dodatek do Tygodnika Demokratycznego. Pamiętam, że można tu było natrafić na artykuły n/t nowej muzyki na Zachodzie i w Polsce.












Nie było Internetu, nie było lokali koncertowych, lokali oferujących ciekawe imprezy artystyczne, życie toczyło się pomiędzy szkołą, Remontem a Hybrydami, między młodzieżowymi domami kultury a Starym Miastem, nie było fajnych sklepów z płytami, z wyjątkiem komisu przy rynku Nowego Miasta, Polskich Nagrań na Nowym Świecie i Tonpressu w pobliżu kina Atlantic, spotykaliśmy się na ławkach, przy śmietnikach, w małych pokoikach przy Chmielnej, słuchaliśmy muzyki, brzdąkaliśmy na rozstrajających się wiecznie gitarach, czekaliśmy na coś, co przybliży nas do Zachodu, do Londynu, do Świata, do którego nie mieliśmy dostępu. W marcu 1983 miał się odbyć na Torwarze koncert brytyjskiego punk rockowego zespołu U.K Subs. Przylecieli w 1983 roku na 13 koncertów do Polski. To była pierwsza punkowa grupa, która odwiedziła nasz kraj występując w największych polskich miastach razem z Republiką. Pamiętam jak czekaliśmy na to wydarzenie, odliczaliśmy tygodnie, dni, potem godziny. Ten koncert, zrealizowany na warszawskim Torwarze był punktem kulminacyjnym dla drugiej fali polskiego punk rocka, wydarzeniem przełomowym w naszym życiu, zapamiętanym na długo, może nawet na zawsze, punktem odniesienia, punktem orientacji w przeszłości. Pamiętam miasto wypełnione po brzegi załogami czarnoskórych punkowców i uczesanych fanów republiki, pamiętam ich czarno białe flagi i krawaty, pamiętam dziesiątki patroli tułających się po mieście w ślad za załogami. Torwar otoczony przez szwadrony uzbrojonych milicjantów stojących twarzą w twarz ze szwandronami modnie ubranych małolatów patrzących na nich spojrzeniem mówiącym „odwalcie się do nas” . Cała nasza załoga tu była, 15, może 20 osób, wszystkie polskie załogi, wszyscy nasi lokalni idole, wszystkie legendarne osobowości sceny, wyglądaliśmy świetnie, „galowo”, to musiało robić wrażenie. Uk.SUbsTo był jeden z najbardziej kontrowersyjnych zespołów brytyjskiego punk rocka. Inny niż Sex Pistols, The Clash czy Buzzcoks, wyklęty, pogardzany, niesprawiedliwie niedoceniany, z liderem, który był co najmniej dwa razy starszy od wszystkich naszych ówczesnych muzycznych bohaterów z okładek angielskich płyt analogowych (Charlie Harper to weteran angielskiej sceny R&B, urodził się w 1944..w Londynie). W marcu 1983 U.K. Subs z chwilowo ustabilizowanym składem (z Alvinem Gibbsem na basie i Stevem Robertsem na perkusji) stanęli u stóp Pałacu Kultury. Płyta, z której pochodziła większość materiału zagranego na koncercie to jedna z najlepszych produkcji zespołu: Diminished Responsibility – top 100 moich ulubionych płyt rockowych wszechczasów. Niedoceniana, nieznana, znakomita, energetyczna, rock and rollowa, zbyt melodyjna w porównaniu z dokananiami Exploited, Discharge czy GBH, tysiąc razy bardziej dynamiczna niż płyty kapel z lat siedemdziesiątych. Pamiętam tłumy nowofalowców tańczących przed wielką sceną, pamiętam wielkie przejęcie wszystkich - to był największy jak do tej pory koncert punk rockowy w Polsce, zresztą jak dla mnie całkiem nieźle nagłośniony z gęsta energią zawieszoną w powietrzu. I tu można powiedzieć, zaczyna się historia słowa „unity”, symbol poczucia wspólnego uczestniczenia w czymś wyjątkowym, specjalnym, jedynym w swoim rodzaju. Jedności poza podziałami. Teraz to wszystko brzmi dosyć naiwnie, wręcz infantylnie, wtedy to słowo i jego znaczenie było nam potrzebne. Serio ;).

sobota, 30 sierpnia 2008

Punk rock covers

Urodziłem się w latach sześćdziesiątych. W latach siedemdziesiątych słuchałem The Beatles i LED Zeppelin - jestem zdania, że Revolver i "I" LZ to genialne, ponadczasowe płyty. Rolling Stones kojarzą mi się tylko z rozdętymi wargami wokalisty i leginsami opinającym włożoną w majtki parówkę.
Na początku lat osiemdziesiątych zacząłem słuchać punk rocka i nowej fali lat siedemdziesiątych , pod koniec lat osiemdziesiątych pojawił się amerykański hard core i grunge, ale nadal słuchałem punk rocka lat siedemdziesiątych, potem był acid jazz, trip hop, stoner rock, 60’s thrash, psychobilly, minimal music, noise, trash metal, electro i inne gatunki. Na początku lat dziewięćdziesiątych nadal uwielbiałem punk rocka lat siedemdziesiątych, teraz mamy rok 2008 i mój sentyment do punk rocka lat siedemdziesiątych spowodował, że muszę o nim pisać.
Myślę, że nie chodzi tu tylko o fascynację samą muzyką i jej socjologiczną otoczką. Punk rock lat siedemdziesiątych zawsze był dla mnie zjawiskiem artystycznym, z unikalnym obrazoburczym, jednak „modowym” wizerunkiem zespołów, z energetycznymi koncertami, na których wszyscy mieli poczucie uczestniczenia w rewolucji, wreszcie z „plastycznymi” okładkami płyt, które zapadły mi w pamięć bardziej niż jakiekolwiek inne z jakiegokolwiek innego okresu. Gdybym miał wymienić 5 najbardziej artystycznych, zapamiętywanych okładek długogrających płyt punk rockowych, wśród 5 najlepszych umieściłbym:

1.Never Mind the Bollocks by Sex Pistols - nigdy nie byłem ich fanem, ich styl za bardzo "trącił marketingiem", ale w końcu i ja znalazłem sie w tym samym bagnie ;). Ta okładka to definicja stylisyki gatunku.
2.”Pierwszy” The Clash - mistrzostwo - okładka tak samo zapamiętywalna jak pozycja nr.1 . Chłopaki wyglądają stylowo.
3.London Calling by The Clash - kultowe zdjęcie, oddaje esencję i klimat koncertów, poza tym doskonała płyta. Mój Top 10.
4.”Unknown Plesaures” Joy Division (tak, uważam, że ten zespół za przedstawicieli punk rocka lat siedemdziesiątych, chociaż współcześni dziennikarze mówią o ich stylu zazwyczaj „cold wale” lub po prostu „nowa fala”. Kto widział na dvd lub na video ich koncert, wie co mam na myśli…). Ten zespół bardziej pasuje do Bena Shermana niż do H&M
5.”Pink Flag” by The Wire - zabija prostotą...


.














niedziela, 24 sierpnia 2008

Nie ma odwrotu.

W drugiej połowie 1982 roku coraz więcej czasu zacząłem spędzać z załogą. Chodziłem już wtedy do drugiej klasy Liceum im.T.Rejtana. Oprócz Exekucji miałem jeszcze jeden zespół o dosyć beznadziejnej nazwie Rozdzienia Warzyw. Próby odbywały się na drugim piętrze naszej szkoły przy ul.Wiktorskiej, w pokoju, który mieścił się nad pokojem POP – gdzie urzędowali działacze partyjni. Na perkusji grał Jarek Kulczycki, obecnie znany prezenter telewizyjny. Oprócz nas ćwiczył tu inny zespół nowofalowy – System Romanof . Graliśmy głośno i prymitywnie, na tyle przeszkadzająco, że do naszej salki bezustannie dobijał się ktoś z nauczycieli. Sala prób była miejscem spotkań nielicznych „załogantów” z Rejtana. Mniej więcej w tym czasie poznałem na szkolnym korytarzu Czarka – Docenta (wyłowiliśmy się w tłumie wzrokiem ze względu na podobne fryzury) , to od niego dostałem swoją pierwszą kurtkę skórzaną, którą później skrupulatnie „wybiłem” ćwiekami, zakupionymi w okolicach pl.Grzybowskiego. Czarek przyjaźnił się z Doktorem, Jackiem Stockim – był to gość, który niesamowicie wyróżniał się pod względem swojego wyglądu - super „rasowo” ubrany, z fryzurą a la Sid Vicious, chodził też w czarnej skórze, a na piersi zawieszony miał łańcuch z małą kłódką. Wyjęty żywcem z ulic Londynu.żo godności. Zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu, na ulicach, na podwórkach, na Mokotowie, przy Nowym Świecie u Magdy Jesień, pod Remontem, na Powiślu, gdzie w mieszkaniu mojego kolegi z klasy bardzo często odbywały się imprezy przy muzyce i papierosach. Alkohol nie kręcił nas wtedy zupełnie, no może z nielicznymi wyjątkami. Tu poznałem Truskawę, Kiwaka, Arka Hodunia, Bartka – Asystenta, Koconia, Oksforda . Niektórzy chodzili w skórach, inni w prochowcach, ze znaczkamu w klapie, w pasach wybitych ćwiekami, z kolczykami w uszach, w spodniach w szkocką kratę. Pisałem już o tym wcześniej. Staraliśmy się wszędzie chodzić razem, pilnowaliśmy siebie nawzajem, łatwo było wtedy zostać sprowokowanym za wygląd, za swoją odmienność. Teraz, oceniając tamte lata z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że czułem się bardzo pewnie. Załoga dała mi odwagę, która pozwoliła mi w przyszłości nauczyć się wyrażać własną opinię, stawiać się, gdy inni kładli po sobie uszy, patrzeć prosto w oczy, gdy należało spuszczać wzrok. Słuchaliśmy wtedy dużo Exploited, Discharge czy GBH. Mój ulubiony - GBH - powstał w 1978 i należał do grona pionierów angielskiego hardcore punka. Ich wokalista Colin Abrahall, naprawdę wyglądał świetnie. W kolejnych latach wielu z nas starało się do niego i jego kumpli upodobnić.
Niesamowite jak potoczyły się losy ludzi załogi, niektórzy upadli, niektórzy umarli, niektórzy stali się przedsiębioracami, biznesmenami, po niektórych słuch zaginął. Niektórzy nie chcą pamiętać tamtych czasów socjalistycznego syfu i upodlenia. Niektórym nie wypada pamiętać.

W Polsce ikoną drugiej fali punk rocka była TZN Xenna. Pamiętam wyemitowany kiedyś w polskiej telewizji fragment niemieckiego programu o subkulturach, w którym pokazano chłopaków z Xenny, wygłupiających się, gdzieś chyba na Marszałkowskiej. To był szok. Myślę, że żaden polski zespół punk rockowy nie wyglądal w 1982 roku tak dobrze jak oni. Gdzieś, na jakimś blogu przeczytałem, że dla polskiej muzyki punkowej byli, tak jak dla Brytyjczyków grupa Sex Pistols, jednym z najbliższych korzeniom muzyki punk zespołów. Utwory TZN Xenna były często nadawane w Radiu Wolna Europa!

Xenną „zaraziłem” się na ich wspólnym koncercie z Dezerterem w Remoncie. Klub wypełniony był po brzegi punkowcami, między nogami plątały się – chociaż trudno w to uwierzyć - małe dzieci z irokezami na głowach, ludzie przepychali się nazwajem, w tłumie dominowali Tyc, Oksford czy Siwy. Pamiętam, że koncert filmowany był przez jakąś zagraniczną ekipę. Do dziś mam w głowie „Salwador” Dezertera i „I don’t want to see you” w wykonaniu Zygazaka. Pamiętam jak przez mgłę Arka Hodunia leżącego na scenie na jakimś fortepianie, chyba.. na fortepianie. Zygzaka poznałem dobrze dopiero po moim powrocie ze Szwajcarii w 1987. To były czasy bardzo fajnej kapeli The Klaszcz, w której Zygzak śpiewał i o której napiszę jeszcze. Ciekawostką jest to, że gitarzystą tego zespołu był Alex Kłoś, znany dziś z Gazety Stołecznej i Co jest Grane. Świetny gitarzysta. I świetny gość.

piątek, 8 sierpnia 2008

3 perły nowej fali. Człowieku, czy znasz the Wire?

Przez wiele lat młodości wolałem muzykę brytyjską od amerykańskiej. Myślę, że w dużym stopniu wiąże się to z faktem, że zespołem mojego dzieciństwa byli the Beatles i że w okresie dojrzewania słuchałem głównie brytyjskiego punk rocka i nowej fali. Nawet dziś, gdy ciągle... , chorobliwie szukam nowych brzmień, gdy męczy mniej głód nowej muzyki, najbardziej błyszczące perły odnajduję na Wyspach Brytyjskich. Kocham muzykę Detroit, teksańskie hillbilly, nowojorski hard core i punk rocka z Orange County, ale nadal uważam, że kierunki w muzyce wyznaczają Angole. Na początku lat 80-tych zetknąłem się z kilkoma brytyjskimi zespołami, na ktore dziś powołują się szeregi nowych indie rockowych kapel lansowanych przez muzyczne portale i dinozaury branży fonograficznej - wielkie wytwórnie płytowe. Płyty, które mam teraz w głowie , nie wywarły na mnie aż tak wielkiego wpływu jak prosty nieociosany punk 77, garażowy r'n'roll, ale i tak z pewnością stanowią kluczową część mojej płytoteki. W 1982 wielu moich kumpli słuchało 3 zespołów: The Magazine, Wire i Gang of Four. Ktokolwiek eksploruje przestrzeń pt. "nowa fala lat 80-tych" powinien sięgnąć po 3 ich albumy. Bez nich nie byłoby takich wspólczesnych kapel jak Bloc Party, Futureheads czy These New Puritans określanych mianem następców nowej fali lat 80-tych. Pomyślcie, że gwaizdy lansowane teraz przez New Musical Express są naśladowcami kapel, które istniały już 30 lat temu...Wtedy ich brzmienie było szyderstwem wymierzonym w serce rocka progresywnego.

Po pierwsze inteligenci punk rocka - The Wire i płyta "Pink Flag" - to była jedna z ulubionych płyt mojego starego kumpla "Górala" Jarka Góralczyka, mieszkańca Saskiej Kępy i słynnego w Warszawie "niepokornego", szczerego wielbiciela zespołu CRASS. Wire wyprodukowali swoje pierwsze płyty w 1977 i 1978 roku. Kapela cechowała się wysokim poziomem artyzmu.
W zespole wybijały się dwie osoby: Colin Newman --świetny tekściarz oraz B.C. Gilbert - intrygujący gitarzysta.
Ich muzyka "charakteryzuje się specyficznym, klimatycznym brzmieniem i nietypowymi, niepokojącymi tekstami" (Wikipedia). Grali super prosto, niezbyt szybko, gitara miała surowe brzmienie, trudno to było zanucić, ale waliło w serce "czystą żywą energią". Mój ulubiony numer na płycie to Reuters:

Our own correspondant is sorry to tell
Of an uneasy time that all is not well
On the borders there's movement
In the hills there is trouble
Food is short, crime is double
Prices have risen since the government fell
Casualties increase as the enemy shell
The climate's unhealthy, flies and rats thrive
And sooner or later the end will arrive
This is your correspondant, running out of tape
Gunfire's increasing, looting, burning, rape


Lubię estetykę i grafikę angielskiej nowej fali. Okładka "Pink Flag" to prawdziwy klasyk, który powinien być umieszczany w podręcznikach o sztuce użytkowej tamtych czasów zaraz obok "Never Mind the Bollocks" czy "Unknown Pleasures". Mistrz.


Kolejna perła to Gang of Four - "brytyjska grupa post punkowa z Leeds w Anglii. Pierwotny skład stanowili wokalista Jon King, gitarzysta Andy Gill, basista Dave Allen i perkusista Hugo Burnham. Zespół był w pełni aktywny od 1977 do 1984, powrócił dwa razy w latach dziewięćdziesiątych, po czym zawiesił swoją działalność aż do roku 2004. Najważniejszym składnikiem muzyki Gang of Four była prawie taneczna sekcja rytmiczna i "urywane", często synkopowane zagrywki gitary, z dużym udziałem tłumienia. Brzmienie samej gitary niemal "kłuło w uszy". Ich pierwsza płyta Entertainment! z 1979 roku to jeden z fundamentów brytyjskiej nowej fali. Można się tu nawet doszukać fasycnacji funkiem. Fajna rzecz. Dla smakoszy wykręconych prymitywnych rytmów.

Trzecia perła to the Magazine, brytyjski zespół nowofalowy założony przez Howarda Devoto z zespołu Buzzcocks, o których jeszcze napiszę bo to moi idole ;). "W nowym zespole już od 1977 wraz z Wire stawiał fundamenty pod brytyjską, artystyczną odmianę post-punku. Zwieńczeniem dyskografii okazał się wydany w 1980, trzeci studyjny album grupy. To tutaj Devoto, słynny Barry Adamson i spółka osiagnęli najwyższą formę kompozytorską, tak dorównując elegancji Davida Bowiego („You Never Knew Me”), nerwowemu groove’owi Talking Heads („Thank You”), jak i wydzielając – na wzór Wire – rozkoszne melodie w głodowych dawkach („I’m A Party”). „The Correct Use Of Soap” jednak przede wszystkim najlepiej uchwyciło własny pomysł Magazine na granie: głos w połowie śpiewającego, w połowie deklamującego Devoto, arktyczny chłód partii klawiszowych, cold-wave’ową bezduszność perkusji, ale i chwilami popową lekkość motywów gitarowych." (czytaj dalej na http://www.screenagers.pl/index.php?service=xtras&action=show&id=7action=show&id=7action=show&id=7)


niedziela, 3 sierpnia 2008

RIVIERA REMONT


Tilt przed Galerią Remont. Fot. (c) Henryk Gajewski, 1980 (http://www.obieg.pl/introduction/lrmw_alfonsy.php)





No i stało się: słynny - można nawet śmiało powiedzieć, że legendarny - Klub Remont przestał istnieć na artystycznej scenie Warszawy. W tym miejscu, gdzie kiedyś działał, istnieje, jeszcze lokal o tej samej nazwie, jednak z dawną legendą niewiele ma wspólnego. Budynek jest odnowiony, pomalowany na błękitny kolor, nie ma w nim już pokrytych kurzem witryn, w których zwieszone były „old schoolowe” plakaty z informacjami n/t nadchodzących imprez koncertowych. Dziś już niewiele kto wie, jaką rolę odegrał ten klub w historii polskiej muzyki tzw. alternatywnej. Grywały tu zespoły zagraniczne, o których mawia się, że wyznaczały trendy... nawet w muzyce światowej! To wstyd i grzech, że na aktualnej stronie www klubu brak informacji o jego historii, brak biografii ludzi z nim związanych, brak notek na temat zespołów, które przez wiele lat miały tu próby. W czasach mojej młodości, na początku lat 80-tych, Remont miał status kultowej świątyni wyznawców punk rocka, miejsca zakazanego i potępianego przez rodziców, przyciągającego wszelkich dziwaków, abnegatów, buntowników i artystów. Pamiętam jedną z moich pierwszych wizyt w klubie - był to chyba koncert jakiś polskich kapel nowo-falowych w 1981 roku - czułem się jak za granicą, może nawet jak Londynie.. przekraczasz jego próg i spotykasz ludzi, którzy zupełnie nie pasują do szarości miasta, do smutku Warszawy, do syfu, który zalega na zewnątrz. Nawet jeśli dla małolatów takich jak ja wizyta w Remoncie obarczona była w tamtych czasach ryzykiem sponiewierania, upodlenia, pobicia i utraty mienia takiego jak znaczki, koszulki czy nawet kurtki, i tak było warto tu się znaleźć. To było uczestniczenie w niezwykłych wydarzeniach, w niezwykłym - jak na tamte czasy -miejscu z ludźmi, którzy mieli odwagę przeciwstawiać się stereotypom. Tak to miejsce zapamiętałem. Może i jest w tym idealizowanie, "napompowane", przekoloryzowane stękanie, ale wynika ze szczerej tęsknoty do ciekawych miejsc i sytuacji. Pozwolę sobie zamieścić obszerne fragmenty tekstów ze strony www.mitologie.pl, które fajnie oddają klimat tamtych czasów - zachęcam to odwiedzin strony. Naprawdę warto ! (Wyrazy szacunku dla autorów). W polskim internecie nadal brakuje ciekawych archiwów tamtych czasów.


„Remont” był najważniejszym klubem w latach 70-tych. Miejscem absolutnie niezwykłym – kultowym jak by się dziś powiedziało. Centrum wydarzeń artystycznych i towarzyskich – wszyscy się tam spotykali. Poszczególne oddziały klubu prowadzone były przez ludzi świadomych, często artystów - pełnych pasji i determinacji. Dzięki temu w swych działaniach klub osiągał wybitny poziom i uznanie przypieczętowane nagrodami „czerwonej róży” które mu przez kilka lat przyznawano. W pierwszej połowie lat 70 tych muzyka rockowa przeżywała impas - w natarciu był wtedy jazz. I Jazz Club Remont był najlepszym klubem jazzowym w Polsce. Grała tu czołówka polskich muzyków, zapraszano gwiazdy z zagranicy.
Punk w Remoncie
Remont miał wiele „oddziałów” z których każdy był na swój sposób wybitny i nieprzeciętny: Galeria Remont prowadzona przez Henryka Gajewskiego, ośrodek teatralny, DKF Kwant, Jazz Club Remont, Folk Club Remont. I do tego wszystkiego
Andrzej Turczynowicz - „Amok” przygarnął pierwszych punkowców organizując na początku 79 roku "Sound Club" - spotkania przy nowej muzyce puszczanej z płyt. Równolegle Henryk Gajewski nie obawiał się łączyć konceptualnych performances z punk rockiem widząc w nim rewolucyjną energię, której sztuce brakowało. Organizował pokazy filmów muzycznych, pierwsze koncerty i nagrania. Cechą Remontu była zawsze duża otwartość na nowe zjawiska oraz mix rożnych środowisk. Twórczy ferment doprowadzał do wielu prekursorskich na polskim gruncie wydarzeń. I nic też dziwnego, że pierwsze przejawy punka zaistniały właśnie tam. Symboliczny, pierwszy koncert punkowy w Polsce - występ grupy „the Raincoats” - odbył się w Remoncie, za zasługą Henryka Gajewskiego, w ramach międzynarodowego festiwalu artystów performance „I am” - wiosną 78 roku. W tym czasie mało kto miał w Polsce pojęcie o punku. Cały ten festiwal był wydarzeniem przełomowym, wielkim szokiem - pierwszą możliwością bezpośredniej konfrontacji z tym co najbardziej twórcze i postępowe w światowej niezależnej kulturze. Właściwie „pełną parą” punkowa aktywność w Remoncie ruszyła po sierpniu '80. Galeria Post Remont była stałym miejscem spotkań – centrum alternatywnych działań, Folk Klub Remont organizował „Diafory”, które przybrały tez taki nieco „integracyjny” – „artystyczno-punkowy” charakter. Andrzej Zuzak z grupa przyjaciół utworzył Agencje Sztuki Alternatywnej, która miała być pierwszą niezależną agencją artystyczną wspierającą działalność młodych alternatywnych grup rockowych, a także inne formy działalności artystycznej. Jednak ten okres nowych możliwości i ożywienia przypadł już na schyłek pierwszej fali punkowej. Wszystko osłabiła fala posierpniowej emigracji, a stan wojenny ostatecznie zakończył ten etap” (Michał 12:41, 17 lis 2007 (CET) Źródło: "http://www.mitologie.pl/index.php?title=Riviera-Remont")
Zdjęcie "ludzi przed Remontem" pochodzi ze stron http://www.wasaznik.com/Generacja80/Black-White-2/129

wtorek, 29 lipca 2008

Exekucja, nadszedł czas by grać


Nastały czasy zespołów. Razem z kumplami z klasy z podstawówki od wieków marzyliśmy o graniu. Pamiętam koniec lat 70-tych, gdy spotykaliśmy się po lekcjach w mieszkaniu moich starych przy ul.Tuwima na tyłach ul.Nowy Świat. Braliśmy w ręce makiety gitar wykrojonych z tektury i udawaliśmy, że gramy. Potrafiliśmy godzinami machać głowami i skakać przed głośnikami w pokoju mojego ojca. Okoła 1980 roku mój brat Marcin dał mi po raz pierwszy potrzymać swoją gitarę basową. Miała nrd-owski gryf, czarną deskę i srebrną maskownicę. Chociaż brat grał hard rocka w szkolnym zespole o nazwie Stopień Zasilania, gitara wyglądała bardzo nowofalowo. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, ze bardziej istotne jest to, że chcę grać niż to, ze kompletnie nie potrafię. Ok. 1981 z inicjatywy świętej pamięci Tomka Secomskiego i Grzegorza Piórkowskiego "Ptynia" powstali Sex Offenders. Niebawem przemianowaliśmy się na Raus, by ostatecznie przyjąć nazwę Exekucja. Było nas pięciu: 2 gitary, bas, perkusja i wokal. Śpiewał Faruś, który kilka lat później udzielał się jako perkusista w zespole Tragedia. Nie mieliśmy, gdzie grać, przenosiliśmy się z miejsca do miejsca, nigdzie nikt nas nie chciał. Ćwiczyliśmy przez jakiś czas w MDK Leda przy ul.Grzybowskiej, gdzie grywał również zespół Kafar ten sam, który razem z SS-20 zadebiutował na Mokotowskiej Jesieni Muzycznej w listopadzie 1981 r.. Próby odbywały się również w Liceum im.Dąbrowskiego przy ul.Nowy Świat. Moim zdaniem byliśmy wtedy jedyną kapelą punk rockową na terenie Śródmieścia Centralnego. W historii Exekucji ważnych było kilka epizodów, jednak z największym sentymentem wspominam dwa wydarzenia. Po pierwsze udział w przeglądzie muzycznym w MDk przy ul.Myśliwieckiej, w którym uczestniczyło jeszcze kilka kapel. Stawką było przyjęcie do Klubu i szansa gry w nieźle wyposażonej Sali. Pamiętam jak dziś, gdy stanęliśmy przed publicznością i jury i zaczęliśmy grać „nie dotykac, nie dotykać – wszyscy macie brudne ręce...”.
NIE DOTYKAĆ (Ptyniek-Tomek)

Spójrz z wysoka na twe świetliste miasta
Miasta ludzi dźwięków myśli i światła
Wokół chodzą ludzie i pracownicy
Gospodarni najemnicy

Nie dotykać nie dotykać
Wszyscy macie brudne ręce
Nie dotykać nie dotykać nie dotykać
Nas już więcej

Głowę ci zawraca masa i partia
Rada Państwa cyrk i gospodarka
Imitacja w świecie i prohibicja
Związki fakty pakty i biurokracja

Nie dotykać nie dotykać
Wszyscy macie brudne ręce
Nie dotykać nie dotykać nie dotykać
Nas już więcej

Wszyscy chcą bez przerwy dotykać cię
Wokół czujesz ich zimne ręce
A co za tym wszystkim wciąż kryje się
Nie obchodzi nie obchodzi ciebie

Po dwóch, czy trzech kawałkach podziękowano nam, sugerując ponowny udział w konkursie w kolejnym roku, gdy wreszcie nauczymy się grać ;). Ostatecznie wygrał palant, który był pianistą i śpiewał ballady...Nawet nie mógł skorzystać ze wzmiacniaczy i perkusji, dostępnych w sali prób. Obłęd. Drugie wydarzenie to koncert w Liceum im.Rejtana, do ktorego chodziłem. Graliśmy po zespole System Romanof, przy którym bawiło się sporo ludzi. Gdy zaczęliśmy nasz improwizowany występ sala była jeszcze pełna, przy trzecim numerze pt. „Anarchia w PRL” przed sceną zostalo zalewdie kilku maniaków. Byli to jednak ludzie, którzy doskonale wiedzieli ,o co nam chodzi. Poniżej notka wyprodukowana przez Grzegorza „Ptynia” z myślą o publikacji w książce, której reklamę również załączam:

Zespół (wcześniejsze nazwy: The Sex Offenders, Raus!, Budostal) działał w l. 1982-83 jako jedna z nielicznych kapel punkowych na terenie Centralnego Śródmieścia Warszawy w składzie:
Faraon (Faruś) Piotr Mierzejewski - voc.
Tomek Secomski- g, voc.
Ptyniek Grzegorz Piórkowski- g, voc.
Raff Rafał Ciszewski- b
Gruby Darek Podmanicki- dr
Miał na koncie koncert, kilka otwartych prób i przesłuchań w domach kultury. W grudniu 1982 zagrał w telewizyjnym programie dla młodzieży „5-10-15" (piosenka "Budujemy kraj", drugą - "Regulamin" nie dopuszczono do emisji).
Obecny na jednej z prób Walter Chełstowski zaprosił Exekucję - bez kwalifikacji - na festiwal w Jarocinie. Jednakże w marcu 1983 r. Raff wyjechał z kraju, a z powodu coraz większych problemów ze sprzętem i miejscem do prób, grupa na wiosnę zaprzestała aktywności muzycznej. Faraon został perkusistą zespołu Tragiedia, zaś Raff udzielał się za granicą w szwajcarskim trash-r’n’rollowym zespole The Monsters, potem w warszawskim Poker Face, aktualnie w Lord Stereo..
Do dziś zastanawiam się, jak moje życie potoczyłoby się, gdybyśmy wtedy - w 1983 - zagrali w Jarocinie. Nigdy tam nie pojechałem. Nie cierpię z tego powodu.