czwartek, 25 grudnia 2008

15.The Clash "London Calling"


Kilka miesięcy po przyjeździe do bogatej Szwajcarii w 1983 roku zacząłem posługiwać się językiem quasi niemieckim na tyle dobrze, że pojawiła nadzieja na przetrwanie rozłąki z Polską bez uczucia nieustającej depresji i kompleksu wyobcowania. Ze względu na słowiańskie pochodzenie (grupa polskich emigrantów była nieliczna) i ze względu na niekonwencjonalny „image” (jak powiedział pewien nonszalancki człowiek sukcesu „image is everything”) przyciągałem uwagę otoczenia. Z jednej strony zawstydzałem się, z drugiej – imponowało mi bycie w centrum uwagi. "Otwartość i komunikatywność" ;), cechy obce Szwajcarom, ułatwiały mi jednak odnajdywanie się w nowej rzeczywistości. W męskiej klasie, do której zostałem przydzielony w lokalnym państwowym gimnazjum, byłem najstarszym uczniem – wiek, wygląd i "fantazja" zapewniły mi nietykalność i respekt. Za sprawą kilku znajomości zawartych przy odsłuchach płyt w lokalnych sklepach z winylami, które odwiedzałem codziennie po zajęciach w szkole, zacząłem poznawać świat „szwajcarskich subkultur i podziemia artystycznego”, kontrastującego z wizerunkiem Szwajcarii sielskiej, bogatej, sztywnej, nudnej, przewidywalnej, mieszczańskiej, zajeżdżającej zapachem sera np. marki Emmentaler i umęczonych krowich wymion produkujących hektolitry przetwarzanego na różne sposoby mleka. Pomiędzy gmachami banków i czzyściutkich domów handlowych, między popularnymi supermarketami Migros i Coop, po ulicach szorowanych proszkiem Persil, sunęły stada dziwaków, albo do przesady ulizanych i wymuskanych, z zakreconymi wąsami , w okularach z metalowymi oprawkami, albo wyjętych żywcem z amerykańskich filmów akcji. Szwajcaria dzieliła się na 2 światy – pocztówkowy (zewnętrzny) i szalony (alternatywny – „głęboko” podziemny). Te dwa światy zderzały się ze sobą, walczyły, szarpały, odpychały i mieszały. To były czasy nieustających manifestacji anarchistycznych na ulicach największych miast, jednego dnia rzucano kamieniami w witryny banków, policjanci pałowali bez skrupułów lewackich łobuzów (co drugi z nich nosił w klapie znaczek Che Gevary), lała się krew, pluto na siebie gęstą flegmą, drugiego dnia w tych samych miejscach wytapirowane staruszki dokarmiały gołębie, opowiadając sobie o przepisach kulinarnych odnalezionych w plotkarskich magazynach niemieckiej produkcji. Co za hipokryzja – w tym kraju kolaborantów z czasów II Wojny Światowej traktowano Niemców z należytą im pogardą ;). I to wszystko działo się pod sztandarami bezpośredniej demokracji, gdzie każdy uzurpuje sobie prawo do wyrażania własnej opinii, co zresztą jest skrupulatnie odnotowywane w największych w tej części świata tajnych archiwach policyjnych. I wszyscy udają, że tego wszystkiego nie ma.
Szwajcarię nie tylko odróżniało od Polski bogactwo i dostatek, Szwajcara była eklektyczna. Eklektyczny był świat subkultur. O ile Polsce, którą opuściłem, można było dostrzec trzy, może cztery młodzieżowe ruchy modowo-artystyczne (popersi, hipisi, gitowcy czy punkowcy) – tu były ich dziesiątki. Uświadomiłem to sobie po raz pierwszy, za to bardzo dobitnie, w lutym 1984 roku, kiedy wybrałem się do Kunsthalle Bern na koncert the Clash, występujących już zresztą wtedy w pięcioosobowym składzie i bez Micka Jonesa. Zjawiło się tu ponad 1000 osób, zjawili się tu fani punk’a 77, brudni mieszkańcy squatów z wybielanymi irokezami w zajeżdżających potem jeansach, wyfryzowani wielbiciele rockabilly i Teddy Boys, bladzi, upudrowani i nastroszeni wyznawcy subkultury gotyckiej, heavy metalowcy w skórach i jeansowych kurtkach bez rękawów , lepiący się od haszyszu hipisi, zniewieściali wielbiciele new romantic, czarno-biali big beatowcy, przyciężkawi hells angels wynajmowani do pilnowania porządku czy modni modsi w przydługich parkach kupionych w angielskich second handach. Wszyscy starannie ubrani, widziałem coś takiego tylko na zdjęciach z kolorowych pism, które w Polsce można było kupić za grosze na pchlim targu na Żoliborzu, wyglądali na żywcem wyjętych z innych miejsc na ziemi, z innych czasów, z koncertów zespołów, których plakaty od dziesięcioleci wiszą na ścianach zbuntowanych nastolatków. I wszyscy bawili się razem, nie było spięć, burd, obelg, strachu, nie było pogardliwych spojrzeń, wszystkich jednoczyła muzyka the Clash, nieważne, że już bez Micka Jonesa, nieważne, że nie było już w ich muzyce tej samej energii, jak na płycie London Calling z 1981 roku, pierwszej płycie The Clash jaką kupiłem. Do dziś zresztą to jeden z moich top 10 Best Vinyls Ever Whatever. Koncert był doskonały - spełnienie marzeń siedemnastolatka. Panowie z zespołu wszyscy ubrani na biało, w koszulach bez rękawów, w czarnych wojskowych butach, Paul Simonon z basem zawieszonym na wysokości kolan, śpiewający Guns of Brixton, dorosłe dzieci skaczące ze sceny, ja potargany gdzieś w tłumie, już naznaczony ksywką „Polanski” , jednak nie pogardliwie, raczej z namaszczeniem. Nie czułem się tu samotnie. W tłumie panował szczery i raczej wielki entuzjazm. Fajne przeżycie. Piszę to z perspektywy siedemnastolatka, oczywiście.